poniedziałek, 28 grudnia 2009

święta, święta i już po....



Ode mnie, dla Was...tradycyjna irlandzka kolęda z 11 wieku...

środa, 23 grudnia 2009

WESOŁYCH ŚWIĄT


Z życzniami nigdy Mamie nie było po drodze....więc zerżniemy z Pana Maleńczuka...chociaż nie wiemy z kogo zerżnął On, ale co tam

W zbożnym celu grzeszyć miło...
żeby Swięto Swiętem bylo....

DUŻŻŻŻŻŻŻŻOOOOO MIŁOSCI WSZYSTKIM!!!!!

Każdemu jego własnego, wymarzonego traktora...
białego sniegu, sztruksiku, zorzy na niebie, ucisku dłoni, buziaków, ciastek z dżemem, swiętego spokoju, herbaty z cytryną, odpowiedzi z wydawnictwa, celnych strzałów, kryształowej kuli, dobrego smaru pod nartki...i sanki :-), powrotów jesli się czeka, płetwy grzbietowej teeeego walenia....,rozmów do rana...każdy z Was jaki swój traktor w głowie ma...tego Wam życzę ja...Mikołaj

sobota, 28 listopada 2009

HA!! I kto jest najlepszy?????


fot. Tadeusz Mieczyński

GRATULUJEMY

Justynka wygrywa i jest liderką Pucharu Świata!


Fot. Lehtikuva Lehtikuva

czwartek, 26 listopada 2009

Sezon uważa się za... nierozpoczęty...



Foto:Scanpix

Mama mówi, że jak będę za wujka kciuki trzymał to powtórzy to co zrobił najlepiej... nie kojarzę tego wujka, ale kciuki trzymać mogę...

wtorek, 24 listopada 2009

Niebo i Miłą trzeba brać siłą...

skoro tak... skoro inaczej się nie da, to trzeba wziąć własnie tak... ktos tak Mamie dzis powiedział... i chyba mial rację...
Nigdy nie bylismy bliżej realizacji największego zmotoryzowanego marzenia Mamy... trzymam kciuki... wlasnie bierzemy Niebo silą... nic na razie nie powiem żeby nie zapeszyć...
Ciekawe ile osób czeka na mój nowy post? Ciekawe kto jest ciekawy?

czwartek, 3 września 2009

Koniec podróży

Przejechalismy okolo 6900 kilometrów, poza Polską odwiedzilismy jeszcze 6 innych krajów, zajęło nam to 18 dni, widzielismy 2 losie, 3 wieloryby i setki reniferów, spotkalimy Swiętego Mikolaja, nie spotkalismy cioci...ale nadrobimy :-)

...teraz tylko trzeba ubrać mysli w slowa i przelać na papier...a na razie wyjeżdżam!!!
Znikam...buziaki dla wszystkich którzy cierpliwie brnęli przez te moje opowiesci.

Mikołaj

Końcóweczka


Wyświetl większą mapę

Jakies 1261 km....

No i jestemy prawie w domu...

Wczoraj rodzice po raz pierwszy musieli odłożyć książki z powodu zapadającego zmroku. Nie było jeszcze super ciemno, ale czytać się już nie dało. Żegnamy, więc Białe Noce…może w końcu zacznę chodzić spać normalnie, czyli bez godzinnych śpiewów o 21.00, bo podobno rodziców to dobija….

Mama porozmawiała sobie dziś z babcią Danusią. Dziś uciekają z Rydzewa. Wysłała jej sms-a, żeby na nas poczekali – może uda się ją przekonać.…Chociaż Babcia Danusia uparta jak osioł jest, w przecież to byk.

Przerwa na gołąbki z ryżem. Tatko gotuje, a ja z Mamą poznaliśmy dwóch motocyklistów z Warszawy. Zrobili sobie wypad do Tallina.

Strasznie pada.

Przed chwilą minęli nas nasi motocykliści, pomachali nam. Jechać na motocyklu w taką ulewę – masakra. Jazda w taką pogodę musi być straszna.
Tatko prowadzi, ja stękam a Mama gapi się na uciekające po szybie krople deszczu…do góry…

Śpimy w Koziej Dupie – to taka miejscowość na Łotwie, hihihi. Dosłownie, niegdzie nie mogliśmy znaleźć miejsca, żeby zaparkować na noc, więc jak tylko zobaczyliśmy słowo camping – wjechaliśmy. Dziadek chciał 10 łatów, ale nie mieliśmy tutejszej waluty, więc przeliczył nas na 250 koron estońskich, co daje jakieś 66,66zł za wodę z jakiejś rury i „red bulding” - dziura zamiast kibelka. No koszmar totalny, dodatkowo nie mamy chleba, a do jakiegoś miasteczka czy w ogóle sklepu ho ho ho i trochę. Na kolację zjadłem z Mamą łazanki z sosem rosyjskim a tatko rybkę.

Jutro śniadania nie przewiduje się.

Jeśli 1 łat to 6 zł, to ok., ale 6 zł????
Naciągnął nas chyba dziadek ostro, ale w życiu jest tak, że to, co się daje wraca do ciebie i przychodzi taki dzień, że kosa trafia na kamień.

Dziś dla odmiany to rodzice wykąpali się w naszej łazience, a ja nie, bo zimno strasznie i pada, więc strach ze się przeziębię.

Nie mamy podczas drogi jakiś super widoczków. Lasy i pojedyncze chatynki. Skończyły się nasze ukochane czerwone domy z białymi okiennicami i ciemnymi dachami. Tu po drodze same rozwalające się domki.

Wiola przysłała nam sms-a, że czekają na nas w Rydzewie. Czyżby Danusia dała się przekonać?

Jutro wjedziemy już do Polski. Dziś jeszcze byliśmy w Finlandii, a teraz jesteśmy na Łotwie. 3 kraj dzisiaj.

Pogoda nas nie oszczędza. Jesteśmy troszkę przed Rygą, a jutro prosto na dół, na mazury, do Rydzewa.

Niedziela…chyba?…
Dalej w deszczu. Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, żeby jak najwcześniej dotrzeć do Rydzewa.
Zrobiliśmy sobie tylko herbatkę, bo wciąż nie mamy chleba i w drogę.

Długo nic nie udało nam się kupić, bo mamy tylko estońskie korony i euro. A ich to nie interesuje. Karta płatnicza nie działa…

Dopiero na Litwie udało nam się zamienić koronki troszkę euro na lity. Zatankowaliśmy do pełna, Mama kupiła rogale i herbatniki i dalej w drogę. Tatko narzeka, że za mało rogali…wszystkiego za mało, za mało urlopu, za mało czasu…a wracać trzeba, …więc wracamy…

Taki kawał drogi przejechaliśmy, tyle drogi i świata, ale koniec końców trzeba do domu wrócić.

Jeszcze tylko noc w Rydzewie, a potem już prosto do Sosnowca. Rano pojedziemy oddać autko, a potem wszystko wróci na swoje miejsce, rodzice do pracy, a ja do babci…

P.S.
Właśnie przed chwilką Mama sprawdziła 1 łat to 6 zł – no niestety tyle kosztuje… Masakra

wtorek, 1 września 2009

Żegnamy Skandynawię


Wyświetl większą mapę
Mniej więcej 1000 kilometrów.

12 czerwca. Wracamy po malutku, bo 17 trzeba iść do roboty, a 16 do 14.00 oddać autko. Dziś dzień wśród lasów.
Finlandia – same lasy i jeziora, których i tak czasami nie widać, bo nie ma ich przy głównych drogach, tylko przy bocznych. Dlatego dziś wybraliśmy troszkę bocznych żeby było ładniej i żeby znaleźć fajny nocleg.
No i stoimy nad jeziorkiem. Tatko sobie połowił, miał dwie sytuacje do bramki, ale rybki się wypięły. Na polu jesteśmy sami, poza nami jest jeszcze taki mały budynek – kibelek, Mama tam chodzi, ale się boi…za dużo głupich filmów, za bogata wyobraźnia.
Jutro zamierzamy dostać się z Helsinek do Estonii. Zobaczymy jak nam to pójdzie.
Siedzimy sobie na polu, cisza i spokój wokoło, śpię już od godziny, ptaszki śpiewają.
Jak to jest, że jak człowiek musi wstać wcześnie rano to najcudowniej mu się śpi, a Malucha nic nie budzi? Jutro pewnie będzie podobnie, trzeba będzie rano wcześnie wstać, a wszyscy, na czele ze mną będą spali jak zabici.
Byliśmy dziś na necie, na allegro, poszukać klapy…no i znaleźliśmy – używana 800 złotków. No jakaś masakra…Mama wyczytała w umowie wynajmu kampera – no, bo umowy to się czyta jak się coś stanie, że w takim przypadku właściciel może domagać się zwrotu podwójnej kwoty, jaką trzeba by zapłacić za nowy, a nowy topbox – 1600…strach wracać do domu…

Sobota.
Wstaliśmy o 6.00.
W dzień wyjazdu z Polski też wstaliśmy wcześnie rano i ja tez tak ładnie spałem, no, ale co robić – obudzili mnie i ruszyliśmy w drogę na prom, bo o 10.30 odpływamy. Aż szkoda…

Wczoraj dostaliśmy sms-a od Cioci Zosi, że na nas czeka, jejku, ale się Mamie przykro zrobiło, że jej nie odwiedziliśmy, ale Tatko ma rację – nie mieliśmy czasu, wiem ze to banały, ale taka prawda. Musieliśmy dzwonić do Olkusza i przesuwać datę oddania auta, bo brakło nam czasu…Niby łatwo się mówi, z Lofotów do Harstad faktycznie nie jest daleko, …ale na mapie. Trudno, będzie pretekst żeby znowu wrócić…

Rodzice wczoraj zgodnie stwierdzili, że dziecko w takiej podróży uczy się dyscypliny. Owszem złoszczę się, kozaczę i pluję jadem, ale nigdy wcześniej nie umiałem tak zając się sobą. Więc cytując Mamy koleżankę – Anię – taki mój psi los i sorry. Rano wsadzają mnie go do fotelika i jedziemy. Czasem coś gadam, czasem się rozglądam, czasem pobuczę, ale chyba to lubię, bo pcham się na przód, a na postojach nie chcę latać po trawie, tylko majstruję przy stacyjce.

Pada…Czy zawsze jak będziemy opuszczać Skandynawię pogoda będzie się chrzanić? Dwa lata temu tak właśnie zegnała rodziców Szwecja – teraz Finlandia. W sumie lepiej tak, niż gdyby cały czas miało padać, a słonko pojawiałoby się tylko na koniec. Suniemy, więc w ulewie do Helsinek.

Estonia
Jesteśmy w Tallinie. Dobrze, że jest sobota, bo mijamy centrum szybciutko. Pewnie w tygodniu byłoby gorzej.
Przeżyliśmy lekkie zdziwienie na promie. Wjechaliśmy na teren przewoźnika o 9.00, Kupiliśmy bileciki, jako ostatni w kolejce, Mama troszkę się dziwiła, że już jesteśmy ostatni, ale sobie, wymyśliła, że to taka przerwa w pasażerach. Powolutku zbieraliśmy się na pokład. Przed nami była wizja godzinnego czekania na odpłynięcie i 2-godzinny rejs, nie mieliśmy, więc powodu spieszyć się za bardzo. Wtarabaniliśmy się jakoś w trójeczkę na górę, pod okno i patrzymy. Aż tu nagle wszyscy zaczęli się zawijać, odsunięto trapy i o 9.30 Punktualnie!!! Odpłynęliśmy. Godzinę wcześniej!!!!
Nagle rodzice zdali sobie ze wszystkiego sprawę.
Przypomnieli sobie, że już na Litwie przesuwa się czas o godzinę do przodu, więc tu też. Mieliśmy 10.30!!!!! Czyli dosłownie w ostatnim momencie udało nam się załapać na prom. Chwilę potem i musielibyśmy czekać do 14.00. Mieliśmy dużo szczęścia. Dobrze, że nie zdecydowaliśmy się na rejs o 8.30, bo nawet wstając bardzo wcześnie nie mielibyśmy szans na niego zdążyć.

Na promie ślicznie się ululałem i spał sobie smacznie na kolanach u rodziców. Ogólnie patrząc taki maluch jak ja, ma bardzo małe wymagania, – kto dorosły usnąłby na czterech kolanach?

Żegnamy Skandynawię.

piątek, 28 sierpnia 2009

Z wizytą u imiennika

11 czerwiec


Wyświetl większą mapę

Za nami jakie 300 kilometrów.

Za nami kolejna noc, pierwsza bez grzania. Już nie pamiętam, kiedy nie grzaliśmy. Noc spędziliśmy nad rzeką z rezerwą wody. Tzn. u nas w kamperze rezerwa – bida straszna. Kawka na mineralnej. Nie ma gdzie zatankować świeżej wody, mijamy tylko stacje a na każdej susza.

Rovaniemi – dotarliśmy do Świętego Mikołaj. Jakby to było gdybym nie miał mieć zdjęcia ze swoim wielkim imiennikiem. Więc dotarliśmy!!!!

Komercja straszna wkoło i nawet dla Mamy – tej, która lubi prezenty i duperele to wszystko było za dużo. Ale jeśli przysłoni się rzeczywistość dziecięcymi marzeniami to jest nawet milutko. W biurze Św. Mikołaja obejrzelismy jego siedzibę, w której przyjmuje codziennie, przynajmniej tak głosi szyld przed wejściem oraz obejrzeliśmy wielki mechanizm sterujący tempem obrotu ziemi.

Mikołaj musi objechać świat bardzo szybko i dlatego ma ten mechanizm i to on decyduje jak szybko kręci się świat…cała naukowa teoria to bujda. Dlatego pewnie czasem wszystko strasznie się dłuży…albo czas biegnie jak szalony. Oni tam tym sterują, a potem zwala się na fizykę.

Potem obowiązkowa fotka ze Świętym. Był pod wrażeniem moich oczu, ale kto nie jest…każdy mi tłumaczy, jakie są wielkie…Fotka – nawet Tatko dał się przekonać i w drogę.
Wysłaliśmy jeszcze kilka kartek w świat, oblecieliśmy obejście i heja…

Ponownie przekroczyliśmy koło podbiegunowe – a podobno przekroczenie tej linii odbiera rok w liczbie lat. My zrobiliśmy to już 2 razy, więc Mama i Tata mają 29 i 30lat, a mnie nie ma…cisza i błogi spokój… Terefere!!!!

15.30
Mama ma dziś dziwne wrażenie, że mamy 13, a nie 14 dzień wyprawy. No, bo jak można nazwać to, co się dzieje?
Mnie wbiła się drzazga w łapkę, potem pomalutku, pomalutku zaczęło nam brakować paliwa. Jechaliśmy dalej pełni nadziei na stację i nic. Dziesiątki kilometrów, a w baku coraz mniej. No i pod ostatnią górkę wjechaliśmy na oparach. Ale na szczęście tuż za nią była stacja…bezobsługowa!!! Jak tu zatankować nie znając ani słowa? Na chłopski rozum!
Na początku, na próbę poszło 10 euro. Jeśli by nam to zjadło bez efektów, nie byłoby tak strasznie szkoda. Ale spoko – ropka się nalała. Ale autko odmówiło współpracy. Zero, przekręcaliśmy kluczyk, ale smok tylko pobuczał. Dolaliśmy, więc za kolejne 50 euro i dalej nic. Po prostu wjechaliśmy na stację nie mając już w ogóle paliwa w baku.…Siłą woli chyba. Przekręcaliśmy kluczyk chyba z 10 razy i nic i nic za każdym razem. Mama zaczęła chodzić wkoło szukając jakiegoś numeru z pomocą drogową. Aż w końcu Tatko wpadł na pomysł by rozbujać nasz wehikuł, żeby ropka doszła tam gdzie trzeba i w końcu…odpaliliśmy. Tata z radości tak przegazował furkę, że się popłakałem ze strachu, ale udało się – jedziemy dalej.
Tym razem na kolejną stację żeby nabrać wody i to nam się akurat udało. Zalaliśmy wprawdzie pół parkingu, ale co tam.
Szczęśliwi wyruszyliśmy do sklepu po chlebek.
Wracamy i…
- Patrz, co się stało!!!
- O kurcze pieczone – czy jakoś tak, ale nie pamiętam jak to było, coś z kurą…
Klapa od bagażnika na dachu…poszła. Cholera wie gdzie i kiedy. Klapa poszła w świat. Kurcze…ciekawe ile będziemy musieli oddać kaski? Może uda się kupić sama klapę…no masakra. I nagle…
- Gdzie jest korek od wody????
Poszedł zaraz za klapą? Mama poleciała biegiem z powrotem na stację gdzie braliśmy wodę i nic. Chciała zapytać panią ze stacji i gościa w warsztacie czy nie widzieli czarnego krążka, ale nikt tu nie mówi po angielsku – jakaś masakra. Ale na szczęście Tatko znalazł go koło auta, …więc tylko klapę mamy w plecy. Bo drzazgę tez już wyjęliśmy. Troszkę płaczu było, bo poszczypało, ale jakoś poszło, Mama pochuchała, Tatko pocałował i luzik. Wcale tak bardzo nie szczypało, ale musiałem przyaktorzyć. Tylko ta klapa…

piątek, 14 sierpnia 2009

Żegnamy koniec świata


Wyświetl większą mapę

Nie pamiętam dokladnej trasy...w koncu dzieciak jestem...no ale szlo jako tak. mniej więcej - czyli jakies 480km.


9 czerwca
Mama od wczoraj biega z kapustą – jest ciutek lepiej.
O 12.30 mamy wyjechać za Tatą, który o 11.20 Pojechał na rowerze w stronę środka Europy.Hihihi Teraz śpię, a Mama ma jeszcze wysłać kartki, …więc nie wiem jak to będzie, czy się wyrobimy. No, bo ja śpię, a jak się obudzę to trzeba mnie ubrać i jeszcze dojść ze mną do muzeum, gdzie są skrzynki…a to nie jest najłatwiejsza operacja.

Morze jest takie spokojne…cisza i spokój. W nocy cisze mąciły jedynie szumy grzejników w kamperach. Wszyscy się grzali na maksa, bo zimno było strasznie.

Rano, po śniadanku poszliśmy jeszcze na spacerek obejrzeć te wielkie medale, pozwiedzać tą pustkę i pogapić się na morze Barentsa. Te medale stoją tuz obok pięknej dużej Pani – całość tworzy pomnik Dzieci Ziemi. Rzeźba ma symbolizować pokój, nadzieję, przyjaźń, szczęście, współpracę i jedność wszystkich kontynentów świata. Poszczególne części pomnika zaprojektowało siedmioro dzieciaków z różnych krajów świata i wszystkich kontynentów.

Dobra budzimy się pomału, bo w końcu nie zdążymy wyjechać o czasie i Tata będzie zły.

Jazda szła nam opornie, Tatko się troszkę na nas zezłościł. Naczekał się na nas i zmarzł, no, ale Mama tą krową tak sprytnie nie umie, jak Tatko, więc jechaliśmy jak krową po bagnach, a pod górki to już w ogóle jakaś pomyłka – Mama się bała, że zjedziemy w dół, więc w sumie Tatko nie powinien być zły, tylko powinien się cieszyć, że dojechaliśmy.

Noc spędzamy nad jeziorkiem, na poboczu drogi. Poza nami stoi tu tylko jeszcze jeden kamper. Do jeziorka dojść nie można, bo otoczone kratami. Jakaś pomyłka…w ogóle jest tu już mało norwesko, a jakoś tak fińsko…

Kolejny dzień
Musimy zacząć nastawiać zegarek, bo śpi się nam tu bardzo dobrze, aż za dobrze i dziś wstaliśmy po 8.00 :-OOOOOOOOOOO. Dziś żegnamy Norwegię i śmigamy już po Finlandii.

Strasznie pada.

Jest cieplej – to chyba, dlatego, że środek lądu i do morza daleko. Dziś spałem już bez rajtek, a po parkingu latałem już w samej bluzce, bez kurtki i czapki, Mama tez pożegnała polarowe spodnie…w końcu!!!! Przecież to lato jest!!!!

Masa tu reniferów, ale bliżej miast. Dosłownie pasą się na chodnikach. Im dalej od miast tym ich mniej i widać duże stada jedynie w oddali. W miastach pasą się obok domów i spacerują spokojnie. Pełno ich jak wróbli. Śmieszny widok, kiedy tak mija się je spacerujące po chodnikach jak bezpańskie psy.

Nic nie rozumiemy z tutejszych napisów. No może „open”, „souvenir” i “sauna”. Czeski film. I o ile w Norwegii Mama, jako tako coś rozumiała i potrafiła nam o tym opowiedzieć, to tu nie potrafi nawet przeczytać tych dłuższych wyrazów, a jeśli już jej się to uda to nie wiadomo czy robi to dobrze.

Kuracja kapuściana przynosi poprawę. Cóż czasami nie ma nic lepszego niż medycyna ludowa – szamańsko-ogrodnicza.

Kiedy mijamy nawet małe wioski dokoła nich kręcą się renifery. Widać te fińskie wolą trzymać się bliżej ludzi, bo potem dalej już ich nie ma. Norweskie to outsiderzy.

wtorek, 11 sierpnia 2009

koniec świata

7 czerwca
Dziś rano znowu prom – z Andenes do Gryllefiordu. Mapa na googlach nie pokazuje trasy promem, więc nie wiem ile to będzie mil…Dookoła, przez Harstad gdzie mieszka ciocia Zosia to by było 370 km.

Po dopłynięciu, już na trasie natknęliśmy się na niebiańską plażę – żywcem wyjętą z katalogu plaż adriatyckich…to chyba wpływ prądu. Piaszczyste plaże i kamieniste pobocza…super.

Wciąż jedziemy. Mieliśmy krótki postój na obiadek, a ja na latanie. Na postoju zajrzeliśmy do sklepu Saamów. Cudnie, tyle rzeczy do dotykania, zabierania, przewracania. A w środku zupa z renifera gotująca się nad wielkim paleniskiem, kiełbaski z łosia i suszone łososie. Zupka pyrkała sobie powolutku przy dźwiękach etnicznej muzyki…coś chyba jak nasz rosół – też potrzebuje ciepełka i czasu. My lubimy renifery, więc nie skorzystaliśmy z zaproszenia.

Teraz posuwamy się, jako tako na północ, mniej więcej w linii prostej.

Śpię tu rano dość długo, najczęściej rodzice muszą budzić mnie sami, bo ja bym spał i spał. Ciekawe czy to wpływ tego, że śpimy razem, czy może tego, że jest chłodniej…ale przecież grzejemy się na całego…chyba jednak bliskość rodziców i mleczka.

Na noc zatrzymaliśmy się nad brzegiem fiordu…po jakiś 3 godzinkach zaczęło znikać nam morze. Tzn. uzmysłowiliśmy sobie to, że znika jak już zniknęło. Samego momentu znikania nikt nie zauważył. Bo to było cichutko, cichutko…






8 czerwca

Wyświetl większą mapę

Mapka przedstawia trasę z Gryllefiordu aż na Nordkapp – nie mam pewności czy właśnie taką traską jechaliśmy, ale chodzi mnie więcej o dystans – wychodzi jakieś 690 km.

Jedziemy dalej, gnamy za stadem renów. Jedziemy w stronę fiordu, który łączy się z lodowcem. Albo może to lodowiec łączy się z fiordem…na razie mieliśmy postój w opuszczonej wiosce Saamów… tzn. nikt pewności nie ma, co to było, ale taka historia lepiej brzmi…takie małe chatynki pokryte trawą, bez drzwi i z rozwalonymi piecykami w środku…

Dotarliśmy do tego fiordu, ale podejść pod sam lodowiec nie podeszliśmy, żeby tam dotrzeć potrzebowalibyśmy 1,5-2 godzin w jedną stronę. Przy tej pogodzie – mżawka i ze mną to mogło się nie udać. Zrobiliśmy sobie, więc tylko krótki spacer nad fiord, wzdłuż wody, parę fotek i dalej w drogę. Tatko miał wprawdzie ochotę lecieć sam, ale go nie puściliśmy.
Wszędzie mamy za mało czasu.

Wieczorami stajemy na nocleg, Mama mnie usypia, a Tatko nadrabia rowerowe zaległości. Tata jeździ jak zawsze, tylko, że w czapce, dwóch parach spodni, kurtkach. Zimno tu, i wieczorami, kiedy on idzie pojeździć, to ja wolę posiedzieć w cieple. I mimo że wziąłem swój fotelik na rower to jeszcze ani razu nigdzie się razem nie wybraliśmy. Zimno i wiatry jakieś...
Nocami jest bardzo zimno. Śpię w piżamce, bluzie z polara, rajtkach i śpiworku. Najważniejsze, że jestem zdrowy.

Mama dorobiła się za to zapalenia piersi. Nie możliwe, że przez zastój, bo piję jak szalony, tak sobie myślę, że to przez tego kopniaka, jakim ją poczęstowałem przy przewijaniu. Na razie boli, Mama jedzie teraz z zimnym okładem. Oby jej to przeszło.

Alta. Zakupy w markecie - główka kapusty - wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi, ja jestem bardzo wtajemniczony. Oby pomogło...

W Alcie obejrzeliśmy ryty. 1,5 godzinny spacer nad brzegiem fiordu – po morzu rytów. Hihihi…coś w stylu Roros. Taka sama ciekawa atrakcja... Było minęło. Rysunki naskalne fajne, ale spodziewaliśmy się czegoś, co nas powali, a nas nie powaliło. Było za to wesoło, bo ja nie umiem ładnie chodzić po wyznaczonych ścieżkach…mam to chyba po Tacie, więc wpadałem wciąż w jakieś krzaki.
Co do rytów…ciekawe skąd ludkowie żyjący jakieś 6,2 tysiąca lat temu tyle wiedzieli o życiu?? Nawet renifery są w ciąży…niesamowite. Znalezisko to od 1985 jest wpisane na listę światowego dziedzictwa ludzkości.


A potem prosto z Alty – tutaj na koniec Europy.

Nordkapp.


Jest ślicznie, taka cisza i przestrzeń wokoło. Płaskowyż kończący się urwiskiem i tyle…koniec świata. Przepiękne klify. Równina usiana kamieniami, ani jednego drzewka czy krzaczka. Nic. Tylko skały i kamienie i stada reniferów.

Najpierw skasowali nas za wjazd tunelem na wyspę, potem już na sam Nordkapp. Po przejechaniu bramek za cenę 215 od osoby możemy spędzić tu 48 godzin. Tylko, co tu można tak długo robić?

Troszkę moim mondrości – przylądek północny, na którym dziś będę spał, to koniec świata leżący w Norwegii, w gminie Nordkapp, w prowincji Finnmark, na wyspie Magerøya. To właśnie za wjazd na tą wyspę musieliśmy zapłacić. Żeby było śmieszniej –Nordkapp nie jest końcem świata…nie jest nawet najdalej wysuniętym na północ punktem Europy. Najdalej na północ wysunięty jest inny przylądek – Knivskjellodden – leży on na tej samej wyspie tylko jakieś 4 km dalej. A wysunięty jest o około 1200 metrów bardziej na północ niż Nordkapp. Niemniej jednak jest on niższy, a przez to pewnie mniej atrakcyjny.
A jeśli weźmiemy pod uwagę, że oba przylądki lezą na wyspie, to gdzie jest najdalej wysunięty kawałek lądu stałego? Kto wie?

Wieczorkiem zrobiliśmy mały spacerek po parkingu. Wśród kamperów. Całą wyprawa na siku trwa z 10 minut, bo z parkingu trzeba pobiec do budynku na skraju klifu – tylko tam są kibelki.
Obowiązkowa sesja z globusem i przestrzenią wokoło. Jejku, jaki ja szczęśliwy jestem…rodzice robią pięćdziesiąte zdjęcie, a ja zbieram pety…no, bo są nawet tu. Tylko kosza nie ma…zwiedziliśmy ten ogromny budynek – nazwijmy go muzeum…poznałem tam Trolla. Obejrzeliśmy też rzeźby, wielkie medale wykonane przez dzieci. A potem powtórka z rozrywki, ja z Mamą do łóżka, a Tatko na rower…i tyle z dnia na końcu świata.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Koncercik

żeby nie bylo że nie miałem wkladu w ten wieczór, po lewej jest Mama z moją pieluszką :-)...a koncówka to szaleństwo Taty, hihih

środa, 5 sierpnia 2009

koncert

Gdyby ktos szukal Mamy i Taty, to jutro będą na sektorze 5d, w rzędzie 9 na miejscu 9 i 10...mnie nie będzie, ja będę z Babcią Danusią. ...hihihii

niedziela, 2 sierpnia 2009

Wieloryby

6 czerwca
Tyle się dzieje, tyle do zrobienia, zobaczenia, że moment, kiedy śpię rodzice wykorzystują na czytanie, granie i pogaduchy, potem zasypiają. Nie mają czasu na pisanie pamiętnika. No, ale trzeba, bo tyle się zapomina.
A więc nadrabiamy zaległości
O 7 rano po pobudce (musieliśmy sobie nastawić budzik) i śniadanku ruszyliśmy do bazy wielorybów. Okazało się, że godzina 8.30 jest nieaktualna i coś a’la zbiórka zacznie się dopiero koło 11.00. Masakra – Mama z Tatą bali się, że znowu odwołają rejs i stracimy cały dzień. No, ale do 11.00 było jeszcze dużo czasu, ruszyliśmy, więc do centrum Andenes w poszukiwaniu chleba. Norweskie miasteczka zazwyczaj są bardzo ciche, ale jeśli doda się do tego weekend – czas, kiedy się wypoczywa, czas, kiedy nie otwiera się sklepów zostaje wymarłe miasteczko. Polska poszła chyba troszkę w złą stronę z tymi przemianami. U nas weekend to czas szaleństwa, zakupów i w praktyce braku odpoczynku, a dzieciaki takie jak ja, najczęściej spędzają czas na placach zabaw w hipermarketach, a obiadki je się na pasażu, hihihi Rodzice się zastanawiali czy u nas przyjęłaby się taka sytuacja, że weekend staje się czasem odpoczynku dla wszystkich. Ciekawe?
Znaleźliśmy piekarnię – jedyny otwarty sklepik. Kupiliśmy dwa chlebki za 15 zł. Przygnębieni widokiem małych, ale pysznie wyglądających muffinek za 8 zł ruszyliśmy powrotem. Ja odczułem to szczególnie tragicznie, hihih
Po powrocie do autka zjedliśmy kanapki z pasztetem – pękła pierwsza konserwa. Chlebek nam się rozsypał. Na drugi raz musimy kupować krojone, po nich od razu widać, że środek będzie trzymał się skórki. Obeschną może szybciej, ale będzie, co jeść. Norweski chlebek to jakaś porażka totalna.
Jakoś nam zleciało czekanie. Pospałem, rodzice pograli w scrablle i o 12.00 Kupiliśmy bilety na rejs. Płyniemy wszyscy!!!! Co ma być to będzie, a razem – jeden a wszystkich i wszyscy za jednego.
O 12.00 Mama wzięła tabletkę przeciw szaleństwu na morzu. Zauważyła je już wczoraj w muzeum – to utwierdziło ją, co do decyzji o rejsie. Z racji mleczka dla mnie wzięła pół, po połówce chyba nic mi nie będzie????
O 13.00 wypłynęłiśmy w morze. Rodzice myśleli, że popłyniemy jakąś fajną łajbą – małym promem…czy coś. Mama nawet spytała czy może mnie wziąć, bo sami nie wiedzielismy czy takie maluchy jak ja mogą w taki rejs poplynąć,czy na wszelki wypadek jest tam miejsce dla takiego malucha…Oczywiście, nie ma problemu. Tym bardziej utwierdzili się, że będzie to taka łódka gdzie nawet taki mały szkrab jak ja będzie czuł się dobrze…no, ale tego się nie spodziewali. Kuter…zwykły kuter, z dwoma pokładami i drewnianymi ławeczkami. No, ale jak się powiedziało „Aaaaaaaa” to nie wolno mówić „Eeeeeeeeeeee”.
Wypłynęliśmy. Nasz kuter śmigał po falach. Niektórzy już witali się z wielorybami, a ja na początku troszkę płakałem. Wszystko chyba przez kapok, który dostałem na wejściu. Taki mój los, że musze w kapoku…no to płynąłem, ale czułem się strasznie, nie mogłem sobie dotknął buzi rączką i stąd chyba ta złość. Spróbujcie siedzieć tyle czasu tak zapakowani.
Siedzieliśmy sobie wszyscy w trójeczkę na ławce, a na łajbie było nas w sumie z 50 osób. Z początku rozmawiało z tygrysem jakieś 10%, pod koniec rejsu z 10% nie doświadczyła tych rozmów. Mama z Tatą trzymali się dzielnie, ale Mama w ogóle nie wstawała, jak próbowała wstać zbliżał się tygrys, więc siedziała…i tylko rozglądała się na boki, a ja siedziałem cały czas u niej na kolanach. W końcu usnąłem. Małe dzieci podobno tak mają, nas to buja jak u Mamy w brzuszku.
Po godzinie rejsu, w odległości 11 mil morskich wyłączyliśmy silniki i zaczęliśmy nawoływać wieloryby – klikaniem – klik, klik, klik, klik. Po chwili pojawił się jeden – niesamowite uczucie. Widzieliśmy tylko jego grzbiet i to kawałeczek, ale i tak cudne uczucie. Był tak blisko. Potem zanurkował i pokazał płetwę ogonową. Tego momentu nie widziałem, bo Tatko kręcił filmik, a Mama ze mną trzymała się ławeczki, jedna ręka na mnie – druga na ławce, no i nie było jak wstać. Więc wieloryba widzieliśmy tylko oczyma wyobraźni.
Potem przypłynął drugi kaszalot, zanurkował bez pokazywania ogona i trzeci – tego widzimy już wszyscy. Kiedy pojawił się trzeci kaszalot Pan przewodnik wziął mnie na ręce, tak żeby Mama mogła spokojnie popatrzeć na wieloryba. Efekt był taki, że Tatko kręcił, Mama patrzyła to na mnie, to na wieloryba, a ja płakałem u Pana na rękach. Biedny Pan próbował mnie jakoś uspokoić niemieckim szeptem, o dziwo nic nie podziałało, ale chyba z tego powodu traumy jakiejś mieć nie będę. Chwila płaczu a wrażenia mamy – bezcenne.
Tak, więc widzieliśmy w sumie 3 wieloryby – kaszaloty. Orki się nie trafiły.
Byliśmy 11 mil morskich od brzegu, tam gdzie jest głębokość 700 metrów. Wiało około 9 metrów na sekundę. Jakość zdjęć nie jest najlepsza, ale liczą się emocje, jakie były...Na szczęście tylko emocje, bo połowa rejsu wisiała za burtą, hihihi. Straszna rzecz...zabulić tyle kaski za rejs i umierać na pokładzie...hihih i nic nie zobaczyć.
Strasznie wiało, ciężko mi się nawet oddychało. Takiemu małemu człowiekowi to często ciężko w dziwnych momentach. Na statku pół rejsu przespałem, ćwierć przepłakałem, a ćwierć wpatrzony w tłum na pokładzie pogapiłem się wokoło, dobrze ze jestem fajny chlopaszek, to się poznawałem ze wszystkimi po kolei i chyba mimo wszystko byłem grzeczny.
W trakcie rejsu poznaliśmy dwie studentki Martę i Zuzę - fajne kobitki ze Szczecina

Po jakiś trzech godzinkach wróciliśmy na ląd i z powrotem na pole namiotowe. Boskie uczucie czuć ziemię pod nogami. Żegluga morska to nie jest to, o czym śnimy nocami.

Pożegnaliśmy już Lofoty, te tereny są już inne niż nasze wysepki, o których marzyliśmy. Lofoty były piękne wyspiarskie ze swoimi magicznymi czerwonymi domkami na palach, a tu lasy wkoło i wybrzeże. Gdyby nie ostry wiatr i białe góry gdzieś daleko można by pomyśleć, że to Adriatyk...

Jutro kierujemy się na Nordkapp, nie wiem czy nam się uda, bo kilometrów sporo, a rodzice oszczędzają mnie i nie musze cały dzień siedzieć w foteliku samochodowym jak głupek, robią mi często postoje na kawkę i na zbieranie kamieni, co kocham nad życie...no, ale było nie było jeszcze kawał drogi przed nami.

Teraz ganiam z Tatą po polu, a Mama klika z dziadkiem Leszkiem
Jest 18.50 Wokół słonko jak o 11 rano, morze się skrzy, żyć nie umierać, pięknie jest wkoło, ślicznie i cudnie byle tak dalej, zmykamy pa,pa,pa

piątek, 24 lipca 2009

Andenes


Wyświetl większą mapę


no jakos tak mniej więcej biegla traska - od początku do końca - caloc jakies 340 km

Piątek…chyba…Tak! Sprawdziłem jest 5 czerwca. Jesteśmy w Andenes, na samym końcu Vesteralen, pożegnalimy już Lofoty i przejechalimy cale wyspy - od poczatku do końca. Rodzice postanowili jednak obejrzeć wieloryby, choć i tak do końca, nie mają pewności, kto powinien płynąć, Mama, Tata, czy też cała nasza trójka. Ale to chyba jedyna okazja w całym naszym życiu by je zobaczyć, więc może popłyniemy wszyscy.
Do Andenes dojechaliśmy koło południa. W biurze organizującym safari po morzu http://www.whalesafari.no spędziliśmy z dwie godziny czekając na decyzję kapitana co do rejsu. Czas na decyzję spędziliśmy w muzeum wielorybów. Można tu poznać ich biologię, życie i zwyczaje. Jest tam też wielki kręgoslup wieloryba, który podobno kiedy wyplynąl tu na brzeg Tutaj na morzu, koło Andenes jest jedyne miejsce, w którym po krótkim godzinnym rejsie można spotkać wieloryba. To Bleik Canyon. W innych miejscach na ziemi trzeba wypłynąć o wiele dalej w morze żeby je zobaczyć. W pobliżu Andenes dno morskie bardzo się obniża tworząc taki jakby rów, na tyle głęboki by chciały tam pojawiać się wieloryby, w innych miejscach takie obniżenia dna zaczynają się dużo dalej.
Czasami podczas takiej podróży poza wielorybami można spotkać orki, delfiny i humbaki, ale bardzo rzadko. Najczęściej, jeśli wogóle to wieloryby. Czasami zdarza się, że na safari nie wypływa nikt, bo taka jest decyzja kapitana, czasami zdarza się ze mimo rejsu nikt wieloryba nie widzi, bo po prostu nie mają chyba ochoty na bliskie spotkania…wtedy może spróbować jeszcze raz…do skutku.
Z tego, co zrozumieliśmy płetwale błękitne i biełuchy żyją w zimniejszych rejonach, wolą głębszą i zimniejszą wodę, o ile taka może być
W morzu norweskim żyją jedynie samce wielorybów. Samice wraz z małymi żyją w morzach południowych. Maluchy rodzą się na półkuli południowej, mamy karmią je do 6 lat…potem 20-paroletnie samce ruszają na północ…płyną i jedzą, płyną i rosną. Tylko, bowiem najwięksi mają szansę na zdobycie fajnej samicy. W morzach północnych żyją jedynie samce, tylko one, bowiem są w stanie wygrać z ich jedynym naturalnym wrogiem – orkami. Samice, maluchy i młodzież wolą spokojniejsze południowe okolice.
Zdarza się, że wieloryby jedzą ogromne kałamarnice, których nigdy żywych nikt nie widział. Te największe okazy znajduje się czasami martwe w sieciach, to dowód, że w ogóle istnieją. Wieloryby zasysają je do środka, nie byłyby w stanie otworzyć tak szeroko buzi, bo jest względnie mała, ale zasysając dają rade połknąć pokarm.
Wieloryby mają dwoje oczy. Te do patrzenia, malutkie, bo bokach olbrzymiej głowy i drugie – w pysku – służące do echolokacji.
To wszystkie widomości pochodzą z muzeum, od Mamy, mam nadzieję, że dobrze zrozumiała. Części o kręgosłupie nie słuchała, bo płakałem…potem usnąłem i stąd tyle wieści.
Wieloryby żyją podobnie jak my 70-80 lat, ciąża trwa u nich około 16 miesięcy – Pan nie był pewien miał sprawdzić…oczywiście już nie sprawdził.
Ile jest wielorybów? Trudno policzyć tak rozproszoną populację.
W okolicach Andenes żyje zaprzyjaźniony z bazą wieloryb – Glenn – typ showmana, coś w stylu wujka Romoerena. Nie przeszkadzają mu poszukiwania ropy, czy gazu. Zawsze jest wyluzowany i zadowolony.
Wszystkie wieloryby kataloguje się tu, nadaje im imiona i numery – identyfikuje się je po płetwie ogonowej. Samce, kiedy dorastają często walczą z orkami…takie chłopaki jak nasze - waleczne i niebezpieczne, po tych walkach zostają im karby na płetwie i dzięki temu można je rozpoznawać. Glenn dodatkowo ma białą plamkę na boku.

Po wizycie w muzeum nasz przewodnik oświadczył nam, że dziś nie płyniemy, bo mielibyśmy małe szanse na zobaczenie wielorybów. Zbyt niespokojne jest dziś morze. Więc czekamy do jutra. Może jutro się uda. Zbiórka o 8.30. Może jutro będzie lepsza pogoda by je zobaczyć…zobaczymy czy się uda. Tyle opisów z muzeum
Na razie stoimy na ślicznym kampingu z widokiem na piaszczystą „adriatycką” plażę. Jesteśmy jedyni. Mamy nadzieję czmychnąć stąd niepostrzeżenie. Kaskę zbierają o 8.00., a nas już wtedy tu nie będzie. Rodzice się wykąpali, mnie to czeka dopiero przed snem, więc narazie biegam na brudasa.
Z godziny na godzinę plac nam się zapełnia. Stracił się widoczek, bo przysłoniły go przyczepy kampingowe. To piątek…chyba wszystkie norweskie rodziny z okolicy postanowiły spędzić weekend właśnie tu. Jest ich chyba z 30, najkrótsze mają z 8 metrów. Przed chwilą zapłaciliśmy za nocleg…cóż. 140 koronek
Teraz śpię, a Tatko pojechal pojeździć na rowerze. Naubieral się jak na biegun i pojechal. Pogoda śliczna, ale wieje niemiłosiernie. Mama pisze mój pamiętnik. A ja spię

wtorek, 21 lipca 2009

Kolejny dzień w Norwegii. Lofoty


Wyświetl większą mapę

4 czerwca
Dopłynęliśmy dzień wcześniej, ale nikomu w głowie nie były już żadne opisy…bo wszyscy cieszyliśmy się, że mamy stały ląd pod nogami.

Lofoty – przepięknie, ślicznie i cholernie wietrznie. Żeby chcieć tu żyć trzeba kochać takie życie. Nikt przypadkowy nie zniósłby życia tu. Jest strasznie surowo – chodzi mi o klimat. Mroźno, wietrznie, ostro. Co prawda na ulicach miasteczek, po których wczoraj jeździliśmy nie spotkaliśmy nikogo, ale ktoś z pewnością tu mieszka, bo przecież Lofoty zamieszkuje około 24,5 tysięcy mieszkańców zajmujących się głównie łowieniem ryb, ich przetwórstwem, rolnictwem - uprawą zbóż i ziemniaków, mleczarstwem oraz turystyką. Więc gdzieś są…bo miejsca do życia i ukrywania się przed nami też mają troszkę. Łączna powierzchnia tych połączonych mostami wysp zajmuje 1 227 km².

A co to są Lofoty w ogóle?
Lofoty to archipelag położony na Morzu Norweskim u północno-zachodnich wybrzeży Norwegii. Od stałego lądu oddzielony jest cieśniną Vestfjorden. Średnia temperatura w lipcu i sierpniu to jakieś 12°C – to dało się odczuć. Maksymalna wysokość wysp to 1161 m n.p.m., a tego to akurat nie mieliśmy szansy sprawdzić.

Na noc zatrzymaliśmy się niedaleko Leknes, w skalnej zatoczce, która osłoniła nas troszkę od wiatru, ale i tak bujało nami ostro. Nasze autko, mimo, że wysokie i duże, jest stosunkowo lekkie, więc wciąż czuliśmy wiatr dosłownie. Wiatr i mróz…Mama została ze mną w autku a Tatko poszedł na rekonesans okolicy. Znalazł suszarnie ryb…i porobił przepiękne zdjęcia.


Dziś rano, po śniadanku, ruszyliśmy dalej. Rano wyskoczyliśmy jeszcze tylko na spacerek po wiosce. Tatko był przewodnikiem. Wyszliśmy z autka…i…masakra jakaś. Śmierdziało strasznie. Oczywiście Mama wymyśliła, że to wina nocnego sikania koło autka…ale już po chwili znaleźliśmy prawdziwych winowajców – śmierdziuchów. Suszące się wszędzie na drewnianych stelażach ryby. Potworne śmierdziuchy. Ciekawe kto to je…powodzenia.


Jedziemy dalej. Pogoda śliczna, cudne słońce, tylko ten wiatr. Zatrzymaliśmy się na krótko przy piaszczystej plaży. Gdyby nie mroźny wiatr, można by pomyśleć, że to Chorwacja,…ale jednak nie, czapki i szaliki o tej porze roku i na takiej plaży – to tylko w Norwegii.

Teraz zmierzamy do fiordu wpisanego na listę UNESCO. Jedziemy przez norweską dolinę 5 stawów. Widoki identyczne, tylko asfaltowa droga i fiord.

Nusfjord pełen ślicznych czerwonych domków na palach położony jest w ślicznej zatoce. Nusfjord to najstarsza i najlepiej zachowana wioska rybacka w Norwegii.

Przed spacerem po wiosce zatrzymaliśmy się na chwilkę na piciu. Mama, jak to Mama, po chwili znalazła jakiś rozwalający się barak, który po wnikliwej analizie okazał się elektrownią z 1905 roku. U nas z całą pewnością przed barakiem stałaby budka z panem Kaziem, a pan Kazio kasowałby piątaka za wejście, a tu ani pana Kazia, ani budki, tylko historia, którą można dotknąć samemu, wiem, bo latałem po budynku dotykając wszystkie te śrubki i pokrętełka aż do momentu, w którym Tata nie oznajmił odwrotu.

Dziś droga idzie nam dość opornie. Zrobiliśmy jakieś 60 kilometrów w 4 godziny,…ale z drugiej strony grzechem byłoby nie zatrzymać się w tylu ślicznych miejscach.
W końcu usnąłem i po obiadku jedziemy dalej.
Śliczna pogoda, słonko.
Po drodze pozdrawiamy innych kierowców kamperów. Pozdrawiamy się jak kierowcy PKS-ów. Hihihihi
Tatko dzielnie prowadzi naszą furkę. To wielka krowa i trzeba mieć dużo siły.

niedziela, 19 lipca 2009

Wyścig



W sobotę mama pojechała do Ochab pojeździć na koniach. Po kilku minutach mięsnie przypomnialy sobie po co są i jazda na Bandziorze stala się przyjemnocią :-)
A dzis rodzice wybrali się na wycig rowerowy, mnie zostawili u dziadków na wsi a sami pojechali kibicowac wujkowi Maćkowi do Kielc. Reszte wiem z opowiesci, bo mnie tam nie bylo, ale tyle co wiem - opowiem.
Mistrzostwa Polski MTB CROSS COUNTRY to wyscig na rowerach podobnych do tych jakie maja Mama i Tata, ale rower Taty się nie umywa, a Mamy w klasyfikacji to wogóle nie istnieje...Zawodnicy jeździli w kólko w rejonie wzgórza „Grabina”, między kieleckimi wzgórzami Karczówka i Brusznia, na terenie dawnego wyrobiska wapieni. Pogoda...brakowalo tylko trzęsienia ziemi...nie no nie bylo najgorzej, ale ulalo się strasznie...chlopaki jeździli w blocie. Ekipa techniczna w osobach Tatko, wujek Szymek i nowy wujek Milosz no i oczywicie dziewczyna wyjka Maćka - Marcelina, musiala ostro pracować nad stanem technicznym rowerka...Mama cykala zdjęcia :-)
Wsród Pań - wygrala Maja...kto nie zna Mai? Nawet ja znam tą Panią...a Wujek cóż...no nie zawse można być wsród najlepszych...
Na pamiątkę mamy zdjęcia i autograf Mai...hihihi

czwartek, 16 lipca 2009

Rejs

3 czerwca



Wyświetl większą mapę

Przeplynęlimy jakies 107 kilometrów...nie wiem ile to jest w milach morskich.

Dotarliśmy do Bodo koło 10.00 rano. W porcie okazało się że prom na Lofoty mamy dopiero o 15.00, bo do 06 czerwca wciąż trwa tu w żegludze zima i kursy są tylko dwa - o 15.00 i o 18.00.
Cóż było robić…Mama posprzątała kabinę – to objawy tej choroby, którą według Taty Mama powinna leczyć. Ja sobie pospałem, a potem Tatko upiekł nam pyszne rybki na obiad. Nie wiemy co to za ryby, ale były pyszne. Nawet ja jadłem oblizując się co chwilkę. A wszystko to w kolejce na prom.
W końcu przed 15.00 wjechaliśmy na pokład – udało nam się, bo nie każdy wjechał. Niektórzy musieli czekać na prom o 18.00 – po prostu dla wszystkich nie starczyło miejsca. Prom na Lofoty nie jest tak duży, by mógł pomieścić tak dużą liczbę chętnych. W sumie dobrze, że do Bodo dotarliśmy koło 10.00…bo wjechaliśmy na prom jako jedni z pierwszych.
Jeszcze w kolejce poznaliśmy fajną parę jadącą busikiem – Polkę Anię i jej męża z Niemiec – No name oraz gościa z Austrii zmierzającego na Nordkapp na rowerze – też No name.
Z pomocą Ani rozmowa jakoś nam się kleiła…bo Mama z Tatą po niemiecku to nihuhu…aż do czasu gdy dopadła nas choroba morska, tzn choroba dopadła Mamę. Dopadła prawie połowę pasażerów…masakra. Jedynym ratunkiem był sen – na bujanie najlepsze spanie. Na szczęście mną zajął się Tatko, bo Mama nie miała dla mnie ani zdrowia, ani psychiki, ani siły, ani chęci. Maskaryczna godzina wyjęta z życiorysu. Bidna Mama. Cały rejs przeleżała na kanapie. Jedyna próba zmiany Taty zakończyła się powrotem do pozycji horyzontalnej. Ze mną było wszystko dobrze, małe dzieci chyba nie mają głowy do takich szaleństw. Kiedy na horyzoncie pojawił się ląd Mama odzyskała władzę nad własnym ciałem. Jednak podczas tych morskich lotów utwierdziła się w przekoaniu że wielorybów nie zobaczy – nie ma kobitka zdrowia na rejsy po morzu. Głupio byłoby wydać masę kasy i wyrzygać ją za burtę…albo przespać rejs. Trudno. Taki był plan że popłyniemy wszyscy w trójkę obejrzeć orki i wieloryby, ale w takim wypadku popłynie chyba sam Tatko, a ja z Mamą zostaniemy na twardym gruncie. Zobaczymy…na razie dopływamy na Lofoty…

sobota, 11 lipca 2009

WIRY 01.06-03.06

Zrobilismy przez te 3 dni jakies 265 kilometrów - dotarlismy do Norwegii...w końcu


Wyświetl większą mapę


1 czerwca
Arjeplog.
Dojechaliśmy koło 18.00 i zamiast jak Bóg przykazał odpocząć po takim dniu, to nie… ruszyliśmy na zwiedzania miasta położonego 1,5 kilometra dalej. Boże – durni rodzice, biedny Ja. Bodziak, bluzka, polar, 2 pary spodni, kurtka i czapka – wieczorny spacer po zimnicy. I jeszcze paradowanie z moim wózkiem jak z noszami przez leśne wrzosy i chaszcze…a to akurat był pomysł Taty żeby iść na skróty.

Tu jeszcze jest marzec…wokół wciąż leżą połacie śniegu, a nad ranem z kranu zwisają sople.…Masakra. Tu w Laponii wiosna dopiero się zaczyna. Na oddalonych szczytach wciąż leży śnieg, a bazie zaczynają tu dopiero kwitnąć.



Ranek ze słońcem jest jeszcze do wytrzymania, najgorzej było nocą. Mama ma świetny śpiworek…więc mogłaby w nim spać do rana, ale przebudziły ją moje skostniałe z zimna rączki. Matko, chyba nigdy nie byłem taki zimny, Mama bała się spojrzeć na moje rączki, bo była pewna, że mam odmrożenia. Masakrycznie zimno. Wciągnęła mnie w swój śpiwór, ogrzała te zmarznięte łapki na swoim brzuchu i spaliśmy dalej razem, aż do czasu, gdy z góry zszedł zmarznięty Tatko i popsuł nam spokojny sen. Dziś Tata wypróbowywał spanie nad szoferką…no, ale z powodu zimna wrócił do nas na dół. Rozpaliliśmy ogień na kuchence i w grzejniku i po jakimś czasie znowu zrobiło się bosko. Gdyby nie to, pomarlibyśmy z zimna. Dziś grzejnik w nocy obowiązkowo. Mamy z nim troszkę niepewności – czy da radę, czy nas ogrzeje i czy starczy nam gazu, jeśli będziemy się tu grzali,…ale chyba nie mamy wyjścia. Trzeba zaufać Panu od autka, który mówił, że starczy i grzać ostro, żebyśmy się nie pochorowali.

Arjeplog jest miejscowością leżącą na szlaku srebrnej drogi. To urokliwe miasteczko leżące między dwoma jeziorami – położenie czyni je urokliwym,…bo samo miasteczko – typowo skandynawskie…kilka małych sklepików, najczęściej zamkniętych, mały ruch, pustki na ulicach. Mimo, że Arjeplog to jedna z największych gmin w Szwecji, jest ona najrzadziej zaludniona. Na obszarze nieco większym od województwa śląskiego mieszka tylko... 3224 mieszkańców. Rok temu płacono 100 tys. koron dla rodziny za zamieszkanie w tym miejscu.
Po zimnym poranku śniadanko na campingowej kuchni. Świetne pole, super wyposażone, kuchnia, łazienka, pralnia, sauna i tylko my sami na tym wielkim terenie.
Zalaliśmy świeżą wodą zbiornik z wodą…dalej nie wiemy jak pozbyć się starej i dalej…ku wirom.

Jedziemy. Śpię w rajtkach, spodniach, bodziaku, bluzeczce, polarku i czapce, a nasze autko jedzie dalej. Jedziemy wśród lasów i jezior mijając wsie o nazwach, których nie ma na naszej mapie. Charakterystyczne czerwone domki z białymi okiennicami i ciemnymi dachami. A w oddali ośnieżone szczyty. Rodzice znaleźli taki swój wymarzony, parterowy, czerwony domek…może kiedyś uda im się w takim zamieszkać.

3 czerwca – imieniny dziadka Leszka

Noc spędziliśmy na parkingu pod znakiem „no camping”…olaliśmy sprawę i zostaliśmy na noc. Ten parking to takie miejsce do połowu ryb, można zatrzymać się na łowy, ale nie na noc,…ale skoro nie ma nocy  Kto mógłby nam udowodnić, że nie łowimy ryb? Że śpimy? Bo się zmęczyliśmy łowieniem i zbieramy siły na kolejne łowy. Wszystko można jakoś wytłumaczyć…Tata powiedział, że się nie ruszy, no i zostaliśmy na noc.


Wczoraj z Arjeplog dojechaliśmy tutaj, czyli do cieśniny łączącej Saltenfjord i Skjerstadfjord. Przyjechaliśmy tutaj żeby obejrzeć jeden z najsilniejszych na świecie prądów pływowych malstromów. Brzmi za poważnie, a po mojemu to po prostu ogromniaste wiry, takie, jakie robią się z wannie, jak wyjmiemy korek…tylko te tutaj są ogromne i jest ich bardzo dużo i robią się, co 6 godzin – 4 razy dziennie. Najpierw Tatko wymyślił, że wiry robią się tuż koło tego miejsca gdzie stoimy, ale kiedy zaczęły się robić już było wiadomo, że żeby zobaczyć kolejne musimy wdrapać się na wielki most w oddali, gdzie stać będziemy dokładnie nad wirami…no, ale to jutro, dziś podziwialiśmy wiry z brzegu. Wszystko to wygląda tak jakby z wody miały wynurzyć się łodzie podwodne, widać zarysy łodzi…i tylko łodzi nie widać, a potem robią się wiry, a na wodą kotłują się mewy…zawsze głodne i zawsze chętne na połów skołowanych w wirach ryb. Totalny bałagan w wodzie, jakby ktoś wyjął dziesiątki korków z wielkiej wanny. Wyczytaliśmy, że przez wąską cieśninę przelewają się masy wody, jakieś 3000 m3 na sekundę, z prędkością do 20 węzłów. Głębokość wirów dochodzi do 5 metrów, a średnica do 10…no to sobie teraz wyobraźcie.
To nie prawda, co piszą, że w okolicach cieśniny wszystkie parkingi są płatne, nie są i my jesteśmy na to najlepszym dowodem. Na parkingu obok sklepu, obok mostu można z powodzeniem zostawić autko, a w samym sklepie dostać dokładną roczną rozpiszę, o której godzinie, – co do minuty, będą robić się wiry. Jeśli ktoś by chciał wiedzieć to proszę ładnie mnie poprosić, a Mama załatwi resztę. Bo wiry nie są codziennie o tej samej porze, godziny ich występowania i nasilenie tego cuda zależą od fazy księżyca. A wiry tworzą się przez nietypowe ukształtowanie dna oraz pływy oceanu wdzierającego się w górę rzeki.

Jeszcze przed śniadankiem, a spaliśmy do 7.30 ruszyliśmy na most obejrzeć wiry. Wczoraj wieczorem, kiedy spałem rodzice poszli oglądać je przy brzegu. Wydały się im malutkie. Wprawdzie wrażenie, jakie robią jest duże, ale liczyli na wir jak w wannie, który wciągnie pół fiordu..żartuję, ale liczyli na więcej. Okazało się, że poranne wiry, które maiły nas powalić są takie same.


Wczoraj jeszcze przed spaniem polatałem po dworze, padało, więc kurtka przeciwdeszczowa obowiązkowo, Tatko próbował złowić nam jakieś jedzenie, ale się nie udało.

A dziś, kiedy pakowaliśmy się już do auta, ostatnie siku i zmiana pieluchy, nagle napatoczył się nam pewien Pan, którego nie mogliśmy wogóle zrozumieć. Jedynym wyrazem, który rozumieliśmy to był wyraz FISH. Zrozumieliśmy, że chodzi o wędkowanie, tylko nie wiedzieliśmy, co daje. Gość nie mówił po angielsku, ani po norwesku…w żadnym innym języku nie rozumiemy. Mama wymyśliła, że gość chce naszą wędkę, albo błystkę, albo woblera, a to Tata zorientował się, że chodzi o to, że on ma dużo ryb i chce nam je dać. Ten Francuz, bo pan okazał się być Francuzem złowił 10 ryb i najzwyczajniej w świecie chciał się z nami nimi podzielić. Mogliśmy wziąć ile chcemy. Tak, więc ruszyliśmy za nim nad brzeg i już po chwili Tatko obierał rybki na obiadek a Mama pogadała sobie z żoną pana wędkarza. Po angielsku na szczęście. Robiliśmy podobną trasę jak oni, kierowali się ku Lofotom, więc może jeszcze się spotkamy. W czasie rozmowy o wirach okazało się, że wiry, które widzieliśmy są mniejsze, bo są do wewnątrz fiordu. Kiedy woda z fiordu kieruje się ku morzu robią się większe. Ale czekać kolejne 6 godzin na kolejne wiry, aby potwierdzić teorię tej Pani już nie mieliśmy czasu. Mama powiedziała tej Pani, że kiedyś chcemy odwiedzić też Francję, ale to daleko. Pani powiedziała, że nie dalej niż do Norwegii…no i racja, ale siła uczucia do Skandynawii jest większa.
Wzięliśmy 4 rybki.

Teraz mamy piękne słonko, jedziemy do Bodo przeprawić się promem na Lofoty. Tatko śpiewa ze mną Maleńczuka.

wtorek, 7 lipca 2009

Zaczynamy...29.05-01.06

Dobra, trzeba by jakos zacząć...no bo ile można czekać...
Przez te 4 dni udalo nam się przejechać jakies 1600 km, nie licząc mil morskich, których jest jakie 500km.


Wyświetl większą mapę

A więc zaczynamy...dawno, dawno temu....hihihi

Jedziemy dalej. Za nami Laxön i pierwsza noc w naszym domku na kołach. Noc na dziko. Mama mówi, że gdybym tylko nie budził się w nocy i spał do 9.00 byłoby idealnie, a tak…pobudka o 6.30.
Teraz jest 8.45 a my mamy za sobą śniadanie i spacer, strasznie szybko nam to tu idzie. Teraz jedziemy nad morze.
A wczoraj…Wielki rejs. Przeprawa promem to była boska decyzja. Nadrobiliśmy straszny kawał drogi. Patrząc na mapę jesteśmy powyżej Hardangerviddy…czyli coraz bliżej Lofotów. Prawie 20 godzin rejsu, ale nigdy nie pokonalibyśmy tego dystansu tak szybko. Tzn. ja bym może pokonał…ale Mama mówi, że nie…

Byłem królem promu, strasznie mi się podobało. Tylu ludzi w jednym miejscu, tyle kolorów, krzeseł, korytarzy, schodów i drzwi, w które, podczas nieuwagi rodziców się włazi. Wlazłem do samego kapitana - na pamiątkę dostałem kolorowe kredki. Tak często pojawiałem się w jego pokoju, że się chłop zlitował, hihihi, z resztą po co mu kredki? Było bosko, nigdy w zycu jeszcze nie widziałem tyle nowości na raz.

Droga z domku jakoś nam poszła, po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w karczmie gdzie poznałem nowego kolegę – wypchanego barana – przytulankom nie było końca. A potem przed wypłynięciem szaleństwo na pokładzie i piątki z pasażerami, fajowo było.



Zapomniałbym o najlepszym – boskiej zabawie w kulkach, cudna rzecz. Kiepsko się chodzi, ale bawi bosko.






Potem noc w kajucie z Mamą na wąskim łóżku, za wąskim, ale daliśmy radę. A potem już tylko zielona Skandynawia. Powitała nas Szwecja i Nynäshamn. Strasznie zielony i ładny kraj…


Laxön to była taka mała wioska – Mama mówi, że taki ośrodek pracy twórczej…cokolwiek to znaczy. Śliczne czerwone domki z białymi okiennicami nad jeziorkiem w lesie. Ślicznie było – dużo biegania.

Teraz śpię, Mama pisze, a Tata prowadzi nasz PKS. Naszą białą ciężarówę…opanowaliśmy wszystko poza pozbywaniem się zużytej wody…jakoś musimy to wymyślić.

Kolejny przystanek za nami. Dziś już drugi tego dnia. Zatrzymujemy się na tyle często bym nie odczuł drogi, na tylko jednak krótko żeby posuwać się jakoś do przodu. Czasu mamy nie za dużo, a drogi kawałek przed nami. Pierwszy postój to wizyta nad jeziorkiem. Rodzice pili kawkę, potem wszyscy bawiliśmy się nad jeziorem. To było moje pierwsze takie bliskie spotkanie z wodą, to było również pierwsze bliskie spotkanie z wodą mojej pieluchy. Zamoczyło ją z drugiej strony, hihihi Zakochałem się w wodzie. Bosy, brudny z płaczem wróciłem do auta, bosy bo latałem po wodzie, brudny – bo utytłałem się cały w piachu, a z płaczem – no bo jak oni mnie mogli z tej wody takiego zakochanego wziąć?


Drugi postój to obiadek. Mama kupiła sobie breloczek z reniferem – jak ktoś ma takie zboczenie to cóż poradzić. A na obiad - kluski z mięsem i sosem przyprawione solidną porcją zabawy z wodą…efekt – mokre nogi, spodnie, skarpetki i buty. Wszystko suszy się teraz wokoło, a ja śpię, a my jedziemy dalej wzdłuż Zatoki Botnickiej.



Wieczór nad Zatoką Botnicką – muzyka, tańce, tyrolki. Troszkę wiało od morza, ale kaptur i czapka pomogły – było sympatycznie. Tatko tańczył ze mną do piosenek Maleńczuka, Mama pozjeżdżała na linie, a potem wszyscy szaleliśmy w piachu.

Rano mieliśmy troszkę kłopotów z alarmem. Zachowaliśmy się jak buraki. 6.00 rano a my budzimy całe pole namiotowe. Wył i wył i wył i nie umieliśmy go wyłączyć. Przepraszamy już nie będziemy. Pojechaliśmy sobie i już nie wrócimy.

Przegięcie z tym dniem. Tylko 2 krótkie postoje po godzince a reszta w trasie ku Arjeplog w Laponii. Droga czasem lepsza, czasem brak, czasem szuter, czasem wypasiona autostrada, ale fakt faktem – przejechaliśmy za dużo. Biedny jestem…nie mieliśmy wyjścia, ale i tak byłem biedny i dzielny. Ale za to po raz pierwszy w życiu widzieliśmy chodzące po drogach stadka reniferów. Pierwsze 3 stada przespałem, na ostatnie zareagowałem gromkim OOOOOOOOOO. Boskie stworki…ciekawe czy w pewnym momencie przestaną robić na mnie wrażenie.


ciąg dalszy...będzie :-)