Przez te 4 dni udalo nam się przejechać jakies 1600 km, nie licząc mil morskich, których jest jakie 500km.
Wyświetl większą mapę
A więc zaczynamy...dawno, dawno temu....hihihi
Jedziemy dalej. Za nami Laxön i pierwsza noc w naszym domku na kołach. Noc na dziko. Mama mówi, że gdybym tylko nie budził się w nocy i spał do 9.00 byłoby idealnie, a tak…pobudka o 6.30.
Teraz jest 8.45 a my mamy za sobą śniadanie i spacer, strasznie szybko nam to tu idzie. Teraz jedziemy nad morze.
A wczoraj…Wielki rejs. Przeprawa promem to była boska decyzja. Nadrobiliśmy straszny kawał drogi. Patrząc na mapę jesteśmy powyżej Hardangerviddy…czyli coraz bliżej Lofotów. Prawie 20 godzin rejsu, ale nigdy nie pokonalibyśmy tego dystansu tak szybko. Tzn. ja bym może pokonał…ale Mama mówi, że nie…
Droga z domku jakoś nam poszła, po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w karczmie gdzie poznałem nowego kolegę – wypchanego barana – przytulankom nie było końca. A potem przed wypłynięciem szaleństwo na pokładzie i piątki z pasażerami, fajowo było.
Zapomniałbym o najlepszym – boskiej zabawie w kulkach, cudna rzecz. Kiepsko się chodzi, ale bawi bosko.
Potem noc w kajucie z Mamą na wąskim łóżku, za wąskim, ale daliśmy radę. A potem już tylko zielona Skandynawia. Powitała nas Szwecja i Nynäshamn. Strasznie zielony i ładny kraj…
Laxön to była taka mała wioska – Mama mówi, że taki ośrodek pracy twórczej…cokolwiek to znaczy. Śliczne czerwone domki z białymi okiennicami nad jeziorkiem w lesie. Ślicznie było – dużo biegania.
Teraz śpię, Mama pisze, a Tata prowadzi nasz PKS. Naszą białą ciężarówę…opanowaliśmy wszystko poza pozbywaniem się zużytej wody…jakoś musimy to wymyślić.
Kolejny przystanek za nami. Dziś już drugi tego dnia. Zatrzymujemy się na tyle często bym nie odczuł drogi, na tylko jednak krótko żeby posuwać się jakoś do przodu. Czasu mamy nie za dużo, a drogi kawałek przed nami. Pierwszy postój to wizyta nad jeziorkiem. Rodzice pili kawkę, potem wszyscy bawiliśmy się nad jeziorem.
Wieczór nad Zatoką Botnicką – muzyka, tańce, tyrolki. Troszkę wiało od morza, ale kaptur i czapka pomogły – było sympatycznie. Tatko tańczył ze mną do piosenek Maleńczuka, Mama pozjeżdżała na linie, a potem wszyscy szaleliśmy w piachu.
Rano mieliśmy troszkę kłopotów z alarmem. Zachowaliśmy się jak buraki. 6.00 rano a my budzimy całe pole namiotowe. Wył i wył i wył i nie umieliśmy go wyłączyć. Przepraszamy już nie będziemy. Pojechaliśmy sobie i już nie wrócimy.
Przegięcie z tym dniem. Tylko 2 krótkie postoje po godzince a reszta w trasie ku Arjeplog w Laponii. Droga czasem lepsza, czasem brak, czasem szuter, czasem wypasiona autostrada, ale fakt faktem – przejechaliśmy za dużo. Biedny jestem…nie mieliśmy wyjścia, ale i tak byłem biedny i dzielny. Ale za to po raz pierwszy w życiu widzieliśmy chodzące po drogach stadka reniferów. Pierwsze 3 stada przespałem, na ostatnie zareagowałem gromkim OOOOOOOOOO. Boskie stworki…ciekawe czy w pewnym momencie przestaną robić na mnie wrażenie.
ciąg dalszy...będzie :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz