sobota, 11 lipca 2009

WIRY 01.06-03.06

Zrobilismy przez te 3 dni jakies 265 kilometrów - dotarlismy do Norwegii...w końcu


Wyświetl większą mapę


1 czerwca
Arjeplog.
Dojechaliśmy koło 18.00 i zamiast jak Bóg przykazał odpocząć po takim dniu, to nie… ruszyliśmy na zwiedzania miasta położonego 1,5 kilometra dalej. Boże – durni rodzice, biedny Ja. Bodziak, bluzka, polar, 2 pary spodni, kurtka i czapka – wieczorny spacer po zimnicy. I jeszcze paradowanie z moim wózkiem jak z noszami przez leśne wrzosy i chaszcze…a to akurat był pomysł Taty żeby iść na skróty.

Tu jeszcze jest marzec…wokół wciąż leżą połacie śniegu, a nad ranem z kranu zwisają sople.…Masakra. Tu w Laponii wiosna dopiero się zaczyna. Na oddalonych szczytach wciąż leży śnieg, a bazie zaczynają tu dopiero kwitnąć.



Ranek ze słońcem jest jeszcze do wytrzymania, najgorzej było nocą. Mama ma świetny śpiworek…więc mogłaby w nim spać do rana, ale przebudziły ją moje skostniałe z zimna rączki. Matko, chyba nigdy nie byłem taki zimny, Mama bała się spojrzeć na moje rączki, bo była pewna, że mam odmrożenia. Masakrycznie zimno. Wciągnęła mnie w swój śpiwór, ogrzała te zmarznięte łapki na swoim brzuchu i spaliśmy dalej razem, aż do czasu, gdy z góry zszedł zmarznięty Tatko i popsuł nam spokojny sen. Dziś Tata wypróbowywał spanie nad szoferką…no, ale z powodu zimna wrócił do nas na dół. Rozpaliliśmy ogień na kuchence i w grzejniku i po jakimś czasie znowu zrobiło się bosko. Gdyby nie to, pomarlibyśmy z zimna. Dziś grzejnik w nocy obowiązkowo. Mamy z nim troszkę niepewności – czy da radę, czy nas ogrzeje i czy starczy nam gazu, jeśli będziemy się tu grzali,…ale chyba nie mamy wyjścia. Trzeba zaufać Panu od autka, który mówił, że starczy i grzać ostro, żebyśmy się nie pochorowali.

Arjeplog jest miejscowością leżącą na szlaku srebrnej drogi. To urokliwe miasteczko leżące między dwoma jeziorami – położenie czyni je urokliwym,…bo samo miasteczko – typowo skandynawskie…kilka małych sklepików, najczęściej zamkniętych, mały ruch, pustki na ulicach. Mimo, że Arjeplog to jedna z największych gmin w Szwecji, jest ona najrzadziej zaludniona. Na obszarze nieco większym od województwa śląskiego mieszka tylko... 3224 mieszkańców. Rok temu płacono 100 tys. koron dla rodziny za zamieszkanie w tym miejscu.
Po zimnym poranku śniadanko na campingowej kuchni. Świetne pole, super wyposażone, kuchnia, łazienka, pralnia, sauna i tylko my sami na tym wielkim terenie.
Zalaliśmy świeżą wodą zbiornik z wodą…dalej nie wiemy jak pozbyć się starej i dalej…ku wirom.

Jedziemy. Śpię w rajtkach, spodniach, bodziaku, bluzeczce, polarku i czapce, a nasze autko jedzie dalej. Jedziemy wśród lasów i jezior mijając wsie o nazwach, których nie ma na naszej mapie. Charakterystyczne czerwone domki z białymi okiennicami i ciemnymi dachami. A w oddali ośnieżone szczyty. Rodzice znaleźli taki swój wymarzony, parterowy, czerwony domek…może kiedyś uda im się w takim zamieszkać.

3 czerwca – imieniny dziadka Leszka

Noc spędziliśmy na parkingu pod znakiem „no camping”…olaliśmy sprawę i zostaliśmy na noc. Ten parking to takie miejsce do połowu ryb, można zatrzymać się na łowy, ale nie na noc,…ale skoro nie ma nocy  Kto mógłby nam udowodnić, że nie łowimy ryb? Że śpimy? Bo się zmęczyliśmy łowieniem i zbieramy siły na kolejne łowy. Wszystko można jakoś wytłumaczyć…Tata powiedział, że się nie ruszy, no i zostaliśmy na noc.


Wczoraj z Arjeplog dojechaliśmy tutaj, czyli do cieśniny łączącej Saltenfjord i Skjerstadfjord. Przyjechaliśmy tutaj żeby obejrzeć jeden z najsilniejszych na świecie prądów pływowych malstromów. Brzmi za poważnie, a po mojemu to po prostu ogromniaste wiry, takie, jakie robią się z wannie, jak wyjmiemy korek…tylko te tutaj są ogromne i jest ich bardzo dużo i robią się, co 6 godzin – 4 razy dziennie. Najpierw Tatko wymyślił, że wiry robią się tuż koło tego miejsca gdzie stoimy, ale kiedy zaczęły się robić już było wiadomo, że żeby zobaczyć kolejne musimy wdrapać się na wielki most w oddali, gdzie stać będziemy dokładnie nad wirami…no, ale to jutro, dziś podziwialiśmy wiry z brzegu. Wszystko to wygląda tak jakby z wody miały wynurzyć się łodzie podwodne, widać zarysy łodzi…i tylko łodzi nie widać, a potem robią się wiry, a na wodą kotłują się mewy…zawsze głodne i zawsze chętne na połów skołowanych w wirach ryb. Totalny bałagan w wodzie, jakby ktoś wyjął dziesiątki korków z wielkiej wanny. Wyczytaliśmy, że przez wąską cieśninę przelewają się masy wody, jakieś 3000 m3 na sekundę, z prędkością do 20 węzłów. Głębokość wirów dochodzi do 5 metrów, a średnica do 10…no to sobie teraz wyobraźcie.
To nie prawda, co piszą, że w okolicach cieśniny wszystkie parkingi są płatne, nie są i my jesteśmy na to najlepszym dowodem. Na parkingu obok sklepu, obok mostu można z powodzeniem zostawić autko, a w samym sklepie dostać dokładną roczną rozpiszę, o której godzinie, – co do minuty, będą robić się wiry. Jeśli ktoś by chciał wiedzieć to proszę ładnie mnie poprosić, a Mama załatwi resztę. Bo wiry nie są codziennie o tej samej porze, godziny ich występowania i nasilenie tego cuda zależą od fazy księżyca. A wiry tworzą się przez nietypowe ukształtowanie dna oraz pływy oceanu wdzierającego się w górę rzeki.

Jeszcze przed śniadankiem, a spaliśmy do 7.30 ruszyliśmy na most obejrzeć wiry. Wczoraj wieczorem, kiedy spałem rodzice poszli oglądać je przy brzegu. Wydały się im malutkie. Wprawdzie wrażenie, jakie robią jest duże, ale liczyli na wir jak w wannie, który wciągnie pół fiordu..żartuję, ale liczyli na więcej. Okazało się, że poranne wiry, które maiły nas powalić są takie same.


Wczoraj jeszcze przed spaniem polatałem po dworze, padało, więc kurtka przeciwdeszczowa obowiązkowo, Tatko próbował złowić nam jakieś jedzenie, ale się nie udało.

A dziś, kiedy pakowaliśmy się już do auta, ostatnie siku i zmiana pieluchy, nagle napatoczył się nam pewien Pan, którego nie mogliśmy wogóle zrozumieć. Jedynym wyrazem, który rozumieliśmy to był wyraz FISH. Zrozumieliśmy, że chodzi o wędkowanie, tylko nie wiedzieliśmy, co daje. Gość nie mówił po angielsku, ani po norwesku…w żadnym innym języku nie rozumiemy. Mama wymyśliła, że gość chce naszą wędkę, albo błystkę, albo woblera, a to Tata zorientował się, że chodzi o to, że on ma dużo ryb i chce nam je dać. Ten Francuz, bo pan okazał się być Francuzem złowił 10 ryb i najzwyczajniej w świecie chciał się z nami nimi podzielić. Mogliśmy wziąć ile chcemy. Tak, więc ruszyliśmy za nim nad brzeg i już po chwili Tatko obierał rybki na obiadek a Mama pogadała sobie z żoną pana wędkarza. Po angielsku na szczęście. Robiliśmy podobną trasę jak oni, kierowali się ku Lofotom, więc może jeszcze się spotkamy. W czasie rozmowy o wirach okazało się, że wiry, które widzieliśmy są mniejsze, bo są do wewnątrz fiordu. Kiedy woda z fiordu kieruje się ku morzu robią się większe. Ale czekać kolejne 6 godzin na kolejne wiry, aby potwierdzić teorię tej Pani już nie mieliśmy czasu. Mama powiedziała tej Pani, że kiedyś chcemy odwiedzić też Francję, ale to daleko. Pani powiedziała, że nie dalej niż do Norwegii…no i racja, ale siła uczucia do Skandynawii jest większa.
Wzięliśmy 4 rybki.

Teraz mamy piękne słonko, jedziemy do Bodo przeprawić się promem na Lofoty. Tatko śpiewa ze mną Maleńczuka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz