wtorek, 11 sierpnia 2009

koniec świata

7 czerwca
Dziś rano znowu prom – z Andenes do Gryllefiordu. Mapa na googlach nie pokazuje trasy promem, więc nie wiem ile to będzie mil…Dookoła, przez Harstad gdzie mieszka ciocia Zosia to by było 370 km.

Po dopłynięciu, już na trasie natknęliśmy się na niebiańską plażę – żywcem wyjętą z katalogu plaż adriatyckich…to chyba wpływ prądu. Piaszczyste plaże i kamieniste pobocza…super.

Wciąż jedziemy. Mieliśmy krótki postój na obiadek, a ja na latanie. Na postoju zajrzeliśmy do sklepu Saamów. Cudnie, tyle rzeczy do dotykania, zabierania, przewracania. A w środku zupa z renifera gotująca się nad wielkim paleniskiem, kiełbaski z łosia i suszone łososie. Zupka pyrkała sobie powolutku przy dźwiękach etnicznej muzyki…coś chyba jak nasz rosół – też potrzebuje ciepełka i czasu. My lubimy renifery, więc nie skorzystaliśmy z zaproszenia.

Teraz posuwamy się, jako tako na północ, mniej więcej w linii prostej.

Śpię tu rano dość długo, najczęściej rodzice muszą budzić mnie sami, bo ja bym spał i spał. Ciekawe czy to wpływ tego, że śpimy razem, czy może tego, że jest chłodniej…ale przecież grzejemy się na całego…chyba jednak bliskość rodziców i mleczka.

Na noc zatrzymaliśmy się nad brzegiem fiordu…po jakiś 3 godzinkach zaczęło znikać nam morze. Tzn. uzmysłowiliśmy sobie to, że znika jak już zniknęło. Samego momentu znikania nikt nie zauważył. Bo to było cichutko, cichutko…






8 czerwca

Wyświetl większą mapę

Mapka przedstawia trasę z Gryllefiordu aż na Nordkapp – nie mam pewności czy właśnie taką traską jechaliśmy, ale chodzi mnie więcej o dystans – wychodzi jakieś 690 km.

Jedziemy dalej, gnamy za stadem renów. Jedziemy w stronę fiordu, który łączy się z lodowcem. Albo może to lodowiec łączy się z fiordem…na razie mieliśmy postój w opuszczonej wiosce Saamów… tzn. nikt pewności nie ma, co to było, ale taka historia lepiej brzmi…takie małe chatynki pokryte trawą, bez drzwi i z rozwalonymi piecykami w środku…

Dotarliśmy do tego fiordu, ale podejść pod sam lodowiec nie podeszliśmy, żeby tam dotrzeć potrzebowalibyśmy 1,5-2 godzin w jedną stronę. Przy tej pogodzie – mżawka i ze mną to mogło się nie udać. Zrobiliśmy sobie, więc tylko krótki spacer nad fiord, wzdłuż wody, parę fotek i dalej w drogę. Tatko miał wprawdzie ochotę lecieć sam, ale go nie puściliśmy.
Wszędzie mamy za mało czasu.

Wieczorami stajemy na nocleg, Mama mnie usypia, a Tatko nadrabia rowerowe zaległości. Tata jeździ jak zawsze, tylko, że w czapce, dwóch parach spodni, kurtkach. Zimno tu, i wieczorami, kiedy on idzie pojeździć, to ja wolę posiedzieć w cieple. I mimo że wziąłem swój fotelik na rower to jeszcze ani razu nigdzie się razem nie wybraliśmy. Zimno i wiatry jakieś...
Nocami jest bardzo zimno. Śpię w piżamce, bluzie z polara, rajtkach i śpiworku. Najważniejsze, że jestem zdrowy.

Mama dorobiła się za to zapalenia piersi. Nie możliwe, że przez zastój, bo piję jak szalony, tak sobie myślę, że to przez tego kopniaka, jakim ją poczęstowałem przy przewijaniu. Na razie boli, Mama jedzie teraz z zimnym okładem. Oby jej to przeszło.

Alta. Zakupy w markecie - główka kapusty - wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi, ja jestem bardzo wtajemniczony. Oby pomogło...

W Alcie obejrzeliśmy ryty. 1,5 godzinny spacer nad brzegiem fiordu – po morzu rytów. Hihihi…coś w stylu Roros. Taka sama ciekawa atrakcja... Było minęło. Rysunki naskalne fajne, ale spodziewaliśmy się czegoś, co nas powali, a nas nie powaliło. Było za to wesoło, bo ja nie umiem ładnie chodzić po wyznaczonych ścieżkach…mam to chyba po Tacie, więc wpadałem wciąż w jakieś krzaki.
Co do rytów…ciekawe skąd ludkowie żyjący jakieś 6,2 tysiąca lat temu tyle wiedzieli o życiu?? Nawet renifery są w ciąży…niesamowite. Znalezisko to od 1985 jest wpisane na listę światowego dziedzictwa ludzkości.


A potem prosto z Alty – tutaj na koniec Europy.

Nordkapp.


Jest ślicznie, taka cisza i przestrzeń wokoło. Płaskowyż kończący się urwiskiem i tyle…koniec świata. Przepiękne klify. Równina usiana kamieniami, ani jednego drzewka czy krzaczka. Nic. Tylko skały i kamienie i stada reniferów.

Najpierw skasowali nas za wjazd tunelem na wyspę, potem już na sam Nordkapp. Po przejechaniu bramek za cenę 215 od osoby możemy spędzić tu 48 godzin. Tylko, co tu można tak długo robić?

Troszkę moim mondrości – przylądek północny, na którym dziś będę spał, to koniec świata leżący w Norwegii, w gminie Nordkapp, w prowincji Finnmark, na wyspie Magerøya. To właśnie za wjazd na tą wyspę musieliśmy zapłacić. Żeby było śmieszniej –Nordkapp nie jest końcem świata…nie jest nawet najdalej wysuniętym na północ punktem Europy. Najdalej na północ wysunięty jest inny przylądek – Knivskjellodden – leży on na tej samej wyspie tylko jakieś 4 km dalej. A wysunięty jest o około 1200 metrów bardziej na północ niż Nordkapp. Niemniej jednak jest on niższy, a przez to pewnie mniej atrakcyjny.
A jeśli weźmiemy pod uwagę, że oba przylądki lezą na wyspie, to gdzie jest najdalej wysunięty kawałek lądu stałego? Kto wie?

Wieczorkiem zrobiliśmy mały spacerek po parkingu. Wśród kamperów. Całą wyprawa na siku trwa z 10 minut, bo z parkingu trzeba pobiec do budynku na skraju klifu – tylko tam są kibelki.
Obowiązkowa sesja z globusem i przestrzenią wokoło. Jejku, jaki ja szczęśliwy jestem…rodzice robią pięćdziesiąte zdjęcie, a ja zbieram pety…no, bo są nawet tu. Tylko kosza nie ma…zwiedziliśmy ten ogromny budynek – nazwijmy go muzeum…poznałem tam Trolla. Obejrzeliśmy też rzeźby, wielkie medale wykonane przez dzieci. A potem powtórka z rozrywki, ja z Mamą do łóżka, a Tatko na rower…i tyle z dnia na końcu świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz