niedziela, 2 sierpnia 2009

Wieloryby

6 czerwca
Tyle się dzieje, tyle do zrobienia, zobaczenia, że moment, kiedy śpię rodzice wykorzystują na czytanie, granie i pogaduchy, potem zasypiają. Nie mają czasu na pisanie pamiętnika. No, ale trzeba, bo tyle się zapomina.
A więc nadrabiamy zaległości
O 7 rano po pobudce (musieliśmy sobie nastawić budzik) i śniadanku ruszyliśmy do bazy wielorybów. Okazało się, że godzina 8.30 jest nieaktualna i coś a’la zbiórka zacznie się dopiero koło 11.00. Masakra – Mama z Tatą bali się, że znowu odwołają rejs i stracimy cały dzień. No, ale do 11.00 było jeszcze dużo czasu, ruszyliśmy, więc do centrum Andenes w poszukiwaniu chleba. Norweskie miasteczka zazwyczaj są bardzo ciche, ale jeśli doda się do tego weekend – czas, kiedy się wypoczywa, czas, kiedy nie otwiera się sklepów zostaje wymarłe miasteczko. Polska poszła chyba troszkę w złą stronę z tymi przemianami. U nas weekend to czas szaleństwa, zakupów i w praktyce braku odpoczynku, a dzieciaki takie jak ja, najczęściej spędzają czas na placach zabaw w hipermarketach, a obiadki je się na pasażu, hihihi Rodzice się zastanawiali czy u nas przyjęłaby się taka sytuacja, że weekend staje się czasem odpoczynku dla wszystkich. Ciekawe?
Znaleźliśmy piekarnię – jedyny otwarty sklepik. Kupiliśmy dwa chlebki za 15 zł. Przygnębieni widokiem małych, ale pysznie wyglądających muffinek za 8 zł ruszyliśmy powrotem. Ja odczułem to szczególnie tragicznie, hihih
Po powrocie do autka zjedliśmy kanapki z pasztetem – pękła pierwsza konserwa. Chlebek nam się rozsypał. Na drugi raz musimy kupować krojone, po nich od razu widać, że środek będzie trzymał się skórki. Obeschną może szybciej, ale będzie, co jeść. Norweski chlebek to jakaś porażka totalna.
Jakoś nam zleciało czekanie. Pospałem, rodzice pograli w scrablle i o 12.00 Kupiliśmy bilety na rejs. Płyniemy wszyscy!!!! Co ma być to będzie, a razem – jeden a wszystkich i wszyscy za jednego.
O 12.00 Mama wzięła tabletkę przeciw szaleństwu na morzu. Zauważyła je już wczoraj w muzeum – to utwierdziło ją, co do decyzji o rejsie. Z racji mleczka dla mnie wzięła pół, po połówce chyba nic mi nie będzie????
O 13.00 wypłynęłiśmy w morze. Rodzice myśleli, że popłyniemy jakąś fajną łajbą – małym promem…czy coś. Mama nawet spytała czy może mnie wziąć, bo sami nie wiedzielismy czy takie maluchy jak ja mogą w taki rejs poplynąć,czy na wszelki wypadek jest tam miejsce dla takiego malucha…Oczywiście, nie ma problemu. Tym bardziej utwierdzili się, że będzie to taka łódka gdzie nawet taki mały szkrab jak ja będzie czuł się dobrze…no, ale tego się nie spodziewali. Kuter…zwykły kuter, z dwoma pokładami i drewnianymi ławeczkami. No, ale jak się powiedziało „Aaaaaaaa” to nie wolno mówić „Eeeeeeeeeeee”.
Wypłynęliśmy. Nasz kuter śmigał po falach. Niektórzy już witali się z wielorybami, a ja na początku troszkę płakałem. Wszystko chyba przez kapok, który dostałem na wejściu. Taki mój los, że musze w kapoku…no to płynąłem, ale czułem się strasznie, nie mogłem sobie dotknął buzi rączką i stąd chyba ta złość. Spróbujcie siedzieć tyle czasu tak zapakowani.
Siedzieliśmy sobie wszyscy w trójeczkę na ławce, a na łajbie było nas w sumie z 50 osób. Z początku rozmawiało z tygrysem jakieś 10%, pod koniec rejsu z 10% nie doświadczyła tych rozmów. Mama z Tatą trzymali się dzielnie, ale Mama w ogóle nie wstawała, jak próbowała wstać zbliżał się tygrys, więc siedziała…i tylko rozglądała się na boki, a ja siedziałem cały czas u niej na kolanach. W końcu usnąłem. Małe dzieci podobno tak mają, nas to buja jak u Mamy w brzuszku.
Po godzinie rejsu, w odległości 11 mil morskich wyłączyliśmy silniki i zaczęliśmy nawoływać wieloryby – klikaniem – klik, klik, klik, klik. Po chwili pojawił się jeden – niesamowite uczucie. Widzieliśmy tylko jego grzbiet i to kawałeczek, ale i tak cudne uczucie. Był tak blisko. Potem zanurkował i pokazał płetwę ogonową. Tego momentu nie widziałem, bo Tatko kręcił filmik, a Mama ze mną trzymała się ławeczki, jedna ręka na mnie – druga na ławce, no i nie było jak wstać. Więc wieloryba widzieliśmy tylko oczyma wyobraźni.
Potem przypłynął drugi kaszalot, zanurkował bez pokazywania ogona i trzeci – tego widzimy już wszyscy. Kiedy pojawił się trzeci kaszalot Pan przewodnik wziął mnie na ręce, tak żeby Mama mogła spokojnie popatrzeć na wieloryba. Efekt był taki, że Tatko kręcił, Mama patrzyła to na mnie, to na wieloryba, a ja płakałem u Pana na rękach. Biedny Pan próbował mnie jakoś uspokoić niemieckim szeptem, o dziwo nic nie podziałało, ale chyba z tego powodu traumy jakiejś mieć nie będę. Chwila płaczu a wrażenia mamy – bezcenne.
Tak, więc widzieliśmy w sumie 3 wieloryby – kaszaloty. Orki się nie trafiły.
Byliśmy 11 mil morskich od brzegu, tam gdzie jest głębokość 700 metrów. Wiało około 9 metrów na sekundę. Jakość zdjęć nie jest najlepsza, ale liczą się emocje, jakie były...Na szczęście tylko emocje, bo połowa rejsu wisiała za burtą, hihihi. Straszna rzecz...zabulić tyle kaski za rejs i umierać na pokładzie...hihih i nic nie zobaczyć.
Strasznie wiało, ciężko mi się nawet oddychało. Takiemu małemu człowiekowi to często ciężko w dziwnych momentach. Na statku pół rejsu przespałem, ćwierć przepłakałem, a ćwierć wpatrzony w tłum na pokładzie pogapiłem się wokoło, dobrze ze jestem fajny chlopaszek, to się poznawałem ze wszystkimi po kolei i chyba mimo wszystko byłem grzeczny.
W trakcie rejsu poznaliśmy dwie studentki Martę i Zuzę - fajne kobitki ze Szczecina

Po jakiś trzech godzinkach wróciliśmy na ląd i z powrotem na pole namiotowe. Boskie uczucie czuć ziemię pod nogami. Żegluga morska to nie jest to, o czym śnimy nocami.

Pożegnaliśmy już Lofoty, te tereny są już inne niż nasze wysepki, o których marzyliśmy. Lofoty były piękne wyspiarskie ze swoimi magicznymi czerwonymi domkami na palach, a tu lasy wkoło i wybrzeże. Gdyby nie ostry wiatr i białe góry gdzieś daleko można by pomyśleć, że to Adriatyk...

Jutro kierujemy się na Nordkapp, nie wiem czy nam się uda, bo kilometrów sporo, a rodzice oszczędzają mnie i nie musze cały dzień siedzieć w foteliku samochodowym jak głupek, robią mi często postoje na kawkę i na zbieranie kamieni, co kocham nad życie...no, ale było nie było jeszcze kawał drogi przed nami.

Teraz ganiam z Tatą po polu, a Mama klika z dziadkiem Leszkiem
Jest 18.50 Wokół słonko jak o 11 rano, morze się skrzy, żyć nie umierać, pięknie jest wkoło, ślicznie i cudnie byle tak dalej, zmykamy pa,pa,pa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz