niedziela, 29 marca 2009

Norwegia z czasów przed moimi urodzinami

To miało być marzenie, o jakim śni się latami, pielęgnuje je w sobie, ale ani o krok nie zbliża się do jego realizacji. Myślałam, że wszystkie moje pragnienia związane z tym miejscem są nieosiągalne, dalekie i nierzeczywiste…aż do tego dnia, kiedy świat wywrócił się do góry nogami i wtedy pomyśleliśmy, że jedynym ratunkiem musi być ucieczka od problemów. Wytłumaczyliśmy sobie, że to one nas wzywają, w bardzo bolesny sposób, ale jednak…taki zew krwi… a przecież trollom się nie odmawia.
Przygotowania trwały tygodniami. Potrzebowaliśmy masy rzeczy, by móc polegać tylko na sobie. Szerokim łukiem mieliśmy omijać większe miasta, musieliśmy, więc stać się samowystarczalni. Musieliśmy zebrać wszystko to, co powinno nam być potrzebne przez okres 3 tygodni wędrówki po południowych regionach Norwegii. Nierzeczywiste? Tak jak moje marzenia…bardzo realne J Wystarczyło tylko zebrać masę jedzenia, ubezpieczenia, bilety, namiot i śpiwory idealne na niskie temperatury, turystyczną kuchenkę, wystarczyło tylko wysłać nasze dziesięcioletnie autko na generalny przegląd, a potem ufać, że starczy jedzenia, sił, pieniędzy i wiary.
Wyruszyliśmy z Sosnowca. Do przejechania na początek mieliśmy 680 kilometrów. To był pierwszy etap Sosnowiec - Świnoujście. Znienawidziliśmy tę drogę już po 4 godzinach, chyba jak każdy…
W Świnoujściu obiad i długie godziny oczekiwania. W końcu przed północą wjechaliśmy na prom. Radość z rejsu zrozumie chyba tylko ten, kto płynie w taka podróż po raz pierwszy, cieszyły nawet te niebieskie lotnicze fotele.
Stały ląd – Ystad.
Drogę przez Szwecję z Ystad do Stromstad przejechaliśmy już bez drogowych historii. W końcu to już Skandynawia. Nasze dzielne małe autko miało przed sobą setki kilometrów, a my tysiące wrażeń.
Kolejny dwugodzinny rejs – Szwecja – Norwegia.
I wreszcie to, na co czekaliśmy tak długo – wybrzeże Norwegii. Brak słów by opisać, co czuje człowiek spełniając tak upragnione życzenie.
Pierwszy nocleg, pierwsza norweska kolacja z polskim makaronem. W końcu. Po tylu kilometrach, milach morskich i godzinach niewyspania.
Kolejny dzień. Zostawiliśmy za sobą wschodnie lasy i wjechaliśmy w istne koło podbiegunowe. Śniegi, trolle i kamienie. Na to czekaliśmy! Auto przeżyło szok, ale pruło dzielnie. Nagroda czekała na nas na samym końcu drogi – dosłownie – przed nami rozciągał się pierwszy fiord. Lysefjord, cudne pole namiotowe, wodospady i szaleńcy rzucający się z pionowych skał ze spadochronem ku tafli fiordu. Troszeczkę spanikowałam przerażona wytrzymałością naszych klocków hamulcowych, ale poza jednym wielkim smrodem wszystko było w porządku. Nie mogło być inaczej, przecież wszystko było sprawdzane 100 razy, nowe opony, klocki, generalny przegląd. Damy radę. Autko też!
Wyczerpani znów zasnęliśmy przed północą.
Dzień 3
Skoro świt, chociaż to chyba nieodpowiednie określenie, jeśli chodzi o ta porę roku, bo świt trwa tu pół nocy…wyruszyliśmy na Kjerag. Niesamowita droga, przecudne widoki i Kjerag –kamień zawieszony pomiędzy dwiema ogromnymi skałami, zawieszony nad przepaścią.
Niesamowity kontrast pomiędzy górskimi śniegami, lodem i zimą, jaka panowała na szczycie a zielenią łąki i latem, jakie panowało na campingu. Pogoda na szczęście jest dla nas przychylna, zimę mamy tylko na danej wysokości, nad fiordami ciepło i słonecznie. Oby jak najdłużej.
Potem szybki obiad i w drogę. Znowu Kjerag, tym razem z promu, z dołu, a na dole…foki. Świetny widok.
Kolejny etap - Forsand - Preikestolen - wielka ambona.
Dzień 4
Preikestolen zdobyte. Każdy wysiłek w Norwegii ma sens, każdy krok prowadzi do czegoś wielkiego. Widok nie do opisania. Jak opowiadają miejscowe staruszki z tym miejscem wiąże się legenda – jeśli 7 sióstr, wyjdzie za mąż za 7 braci z tego samego regionu ambona zawali się. Jak na razie nic jej nie grozi. Chyba…
Kolejna przeprawa przed nami, tym razem do Nesvika. Straszny upał, pogoda daje nam popalić, ale za nic nie zamienilibyśmy tego na deszcz. Nesvik – Odda, prześliczna droga nr 13. w Oddzie spędzimy kolejną noc, przepiękne pole namiotowe z widokiem na lodowiec, fiord i wodospady.
Dzień 5
Odda – Kinsarvik – Maszeruj albo giń.
Po przyjeździe do Kinsarvik podjęliśmy szybką męską decyzję. Zamiast spędzać noc na tamtejszym polu namiotowym, późnym popołudniem zdecydowaliśmy się na wyprawę w góry. Autko zostało na parkingu a my po krótkim i nieciekawym obiadku, obładowani jak woły piżmowe, z namiotem, kuchenką, jedzeniem, śpiworami i ciepłymi ubraniami ruszyliśmy w poszukiwaniu reniferów na Hardangervidda. Straszliwe, długie podejście, ale szczyt wspaniały. Dziesiątki rzek, strumieni, lodowych połaci, maleńkich różowych kwiatków, porostów i bezkresna dal. Największy płaskowyż w Europie i my, we dwójkę, sami. Przed północą rozbiliśmy namiot na szlaku. Nigdzie indziej nie mogliśmy znaleźć w miarę równego i pewnego miejsca. Nie ufaliśmy lodowym połaciom, nigdy nie wiadomo jak moce i wysokie są i pod którymi płyną rzeki.
Nigdy wcześniej nie spaliśmy w tak dziwnym miejscu, tak daleko od ludzi i tak blisko natury. Świadomość, że najbliższe domy znajdują się w odległości 10 godzin przyprawiała o drżenie rąk. Zasnęliśmy jednak wtuleni i śpiwory i w siebie. W ciszy i totalnym, nienaturalnym spokoju.
Dzień 6
Rankiem ruszyliśmy dalej. Po około dwóch godzinach drogę przecięła nam rwąca rzeka i para Norwegów siedząca na jej drugim brzegu. Jakoś udało im się wytłumaczyć nam, że przy przechodzeniu przez śniegi wpadli do rzeki. Tego baliśmy się dzień wcześniej. Okazało się, że nie bez podstaw. Przy przechodzeniu przez śnieżną czapę zarwała się pod nimi i razem z namiotem, plecakami wpadli do rzeki. Byli cali mokrzy i poobijani. Wciąż powtarzali nam żebyśmy nie przechodzili na drugą stronę. Mimo wszystko, próbowaliśmy, niestety wszelkie próby przeprawienia się na drugi brzeg rzeki spełzły na niczym, nie było szans przeprawić się przez nią. Podkuliliśmy ogony i rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę w stronę auta. I mimo ze szliśmy tą drogą drugi raz było świetni. Po drodze natknęliśmy się na samotne stado owiec, a na dole mix szefa kuchni – ryż z gołąbkami. Żaden rarytas, ale smakowało bosko. Z powodu braku wody na kawkę, wypiliśmy już wszystkie nasze rzeczne zapasy, ruszyliśmy przed siebie i wylądowaliśmy na Eidfjorden – szybka kąpiel, kawka i połów rybek.
Dzień 7
Przeprawiamy się promem do Brurarvik. Zepsuła nam się pogoda. Padało cały dzień. Na szczęście zdołaliśmy rozbić namiot i zjeść obiad przed namiotem. Potem zostały nam tylko książki i obserwowanie dziwnych stworów wyłaniających się od czasu do czasu z wód fiordu.
Dzień 8
Geirngerfjord. Wciąż pada. Czekamy aż nam się woda na barszczyk zagotuje. Kolorowe uszka do barszczu już są, ale barszczyk się ciągnie jak flaki.
Po południu wybraliśmy się na spacer – kupiliśmy sobie lody za 25 zł, hihihi.
Znowu leje.
Dzień 9
Ciągle pada. Marcin w akcie desperacji wyciągnął z auta swój bicykl i pomknął w nieznane. Pojechał w stronę zaśnieżonego szczytu, który mijaliśmy po drodze. Ostry dziesięciokilometrowy podjazd pod górę. Zjazd ostry no i bez kasku. Troszkę strachu było. Potem spacer po sklepach. Znaleźliśmy czereśnie…do pooglądania, kilogram – 60 zł.
21.05 – Ciągle pada, siedzimy w namiocie i gotujemy rosół…z Radomia.
Pograliśmy w statki, w państwa miasta i nic…ciągle pada. Jest zimno, więc pocieszamy się wiśnióweczką z Józefowa – coś trzeba robić. W końcu to Noc Świętojańska, poza puszczeniem na wody fiordu wianka, trzeba jakoś uczcić te barbarzyńskie obyczaje.
Dzień 10
Jest lepiej – nie pada, ale świat oplotła mgła. Szwędam się sama wokół samochodu, bo Marcin pojechał zdobyć górę o nazwie Dalsnibba – 1465m.n.p.m. Oby mu się udało.
Jest ciepło, chociaż przydałoby się słońce.
Kolejna przeprawa promem rejs po Geirangerfjorden. Siedem sióstr, okoliczne opuszczone gospodarstwa, farmy i liczne wodospady - bosko.
Po dotarciu na miejsce ruszyliśmy w stronę Drogi Trolli żeby znaleźć gdzieś jakiś miły camping. Nie znaleźliśmy jednak nic ciekawego, noc spędziliśmy, więc na dziko, wśród rzeki, lodów, gór i pustki.
Dzień 11
Nie spaliśmy za dobrze. Może to wiatr, który hulał wokoło. Przemarzłam na kość. Ale mamy słonko. Zjedliśmy śniadanko i Heras ruszył przed siebie, w kierunku Drogi Trolli, a ja zostałam sama z autkiem. Przy pomocy kamieni jakoś sobie poskładałam namiot, choć to była walka z wiatrem i ruszyłam w ślad za Marcinem. Spotkałam go już po 10 minutach…jadącego w moją stronę i zmartwionego. Okazało się, ze Droga Trolli, którą miał nadzieję podjechać biegnie w dół. Cóż. Jak się nie ma, co się lubi…poszwędaliśmy się po suvenirsach i ruszyliśmy w dół…każde sobie. Zatrzymaliśmy się w połowie drogi…albo raczej droga nas zatrzymała. Wycieczkowy autobus nie wyrobił na zakręcie i zawiesił się na drodze bez szans na cokolwiek. Całe szczęście, że nie spadł. Na drodze spędziliśmy ponad 2 godziny. Marcin jeździł w te i we wte – no i w końcu zrobił tą swoją Drogę Trolli…nawet kilka razy. A ja ugotowałam sobie herbatkę, babcia obok ugotowała obiadek i jakoś nam zleciało.
Potem…długa droga do nikąd. Atlantyckie mosty i kłopoty ze znalezieniem noclegu i w końcu trafiliśmy tu. Jesteśmy tuż przy morzu, w takiej jakby rybackiej wiosce, całkiem fajne miejsce. A Marcin żeby tradycji stało się zadość wpakował się z butami do morza.
Wykąpaliśmy się – piękna sprawa, chociaż Marcin kąpał się w kurniku. Po kąpieli zgodnie stwierdziliśmy, że została nas połowa. Taki urlop to wczasy odchudzające – z kości na ości.
Dobra koniec na dziś – Marcin zasnął nad książką, ja tez zmykam.
Dzień 12
Strasznie mi tu wieje, chyba się ubiorę. Po śniadanku ruszyliśmy w stronę Kristiansund. O mały włos przepłynęlibyśmy za friko, ale przy wysiadaniu się wydało. Buuuuuuuuuu 105 koron nie nasze.
Z Kristiansund uciekliśmy równie szybko jak w nie wjechaliśmy. Potem mostem i 5 kilometrów tunelem pod wodą (100 koron w plecy) dojechaliśmy tutaj, czyli na camping. Chociaż szło nam troszkę pod górkę, bo nie umieliśmy żadnego campingu znaleźć.
Ale mamy ten i jest pięknie, słoneczko grzeje jak szalone, ale wiatr wieje jak posrany, więc opaleniznę mamy murowaną. Milikus pojechał pojeździć…a ja tu biedny Miś…
Na campingu robi się coraz ciaśniej, a było tak pięknie,…ale co ja tu mogę…nawet bezkarnie na słońcu posiedzieć nie mogę, bo mnie zły dzielnicowy opierdziela.
Dzień 13 28.06 – Urodzinki Marcina
Po śniadaniu wystartowaliśmy na Rǿros. Droga była długa i trudna, ale po 4-5 godzinach dotarliśmy na miejsce. Suma sumarum Rǿros okazało się pomyłką, choć zdjęcia ładne. Szkoda tylko tej spalonej benzyny. Potem pojechaliśmy na granicę Norge –Sveden. Droga skończyła się tuz za Rǿros. Poza bagnami, lasami i jeziorem i 40 kilometrami w plecy nie napotkaliśmy nic.
Zdecydowaliśmy się zrobić obrót o 180 st. Przejechaliśmy kolejne 200 kilometrów i znaleźliśmy się w Avdal. Nad granica miał być piękny park narodowy – woły, renifery, ale pustka była nawet jak dla nas za duża.
A w Avdal – impreza, chipsy, orzeszki, piwo i wino, 1 solenizant i 1 gość. Dla innych nie starczyłoby jedzenia J Więc okrągłe 30 urodziny szefa wyprawy obchodziliśmy w dwójeczkę. Prezentów nie było L ale byle do strefy wolnocłowej. Chociaż nie był prezent – oddałam mu się hihihihi
Dzień 14
Startnęliśmy w stronę Jotulhogger – jakoś tak. Pokłóciliśmy się o drogę. Nikt nie miał racji, ale ja miałam bardziej. W końcu jakoś znaleźliśmy ten kanion i wdaliśmy się w dyskusję pod tytułem, jakie są różnice między kanionem, wąwozem, parowem, jarem, wozem, parowozem i penisem…
Parówka była OK., spotkaliśmy dwójkę Duńczyków z fajną laską – drewnianą, rzeźbioną, nie mylić z dmuchaną.
Wąwóz obrośnięty porostami – poduszeczkami, nabyte, zebrane, zobaczymy czy dadzą radę się rozmnożyć w naszych rodzimych warunkach.
Potem skierowaliśmy się w stronę Lom – obejrzeliśmy kościółek słupowy, kupiliśmy mapę – psu na budę – opchniemy ja na allegro. Góry są – owszem, ale poziom pokrywy śnieżnej niezadowalający, chyba, że chce się uprawiać narciarstwo biegowe.
Droga nr 55 – przejebana, coś w stylu 13, ale lodowa. Brak słów. W połowie drogi obiadek, a wokół śnieg i biegacze i Tomek Sikora. A potem rach, ciach, ciach w dół aż do Skjelden. Śliczne pole nad turkusowym jeziorkiem i wodospadami.
W momencie picia poobiedniej kawy Marcin wymyślił wyprawę na lodowiec – rowerową. Jak pomyślał, tak zrobił. Po 5 minutach, o 18.45 ruszył na trasę, ja pocisnęłam 1,5 godziny za nim. Droga piękna, widoczki super, zdjęcia świetne. 70 kilometrów.
Z powrotem na lodowiec do zrobionego po obiedzie trolla. O 22.20 wróciliśmy na pole, takie są uroki lata w Norwegii. Na kolację – fasolka i potem razem z chipsami ruszyliśmy nad fiord.
Teraz jest 0.10 wciąż jest tak samo. Pierwszy raz nie śpimy o tej porze.
Wszystko mnie swędzi.
Strasznie nam się udał ten dzień.
Piękna pogoda – a z tym tutaj bywa różnie, bo zmienia się jak w kalejdoskopie. Przed chwilka było słońce, a teraz pada deszcz. Pogoda trwa tu 10 minut, a potem przychodzi inna.
Teraz pada.
Dzień 15
Siedzimy na pseudo campingu w Kaupanger. Niby wszystko OK., ale wody brak, tzn. jest w kibelku i zimna w kranie do mycia garów. Jakoś przeżyjemy.
Jutro płyniemy najwęższym fiordem. Zobaczy.
Dziś po śniadanku ruszyliśmy w stronę Urnes – do najstarszego kościółka słupowego w Norwegii. W drodze zaliczyliśmy jeszcze jakiś fosgen – oczywiście pomyliliśmy drogę, ale za to zjedliśmy parę poziomek.
Kościół fajny, a przy kościółku truskawy – 10 sztuk za 25 koron – pyszne, nie mogliśmy się oprzeć, choć cena absurdalna.
Ale śliczne były jak kościółek.
A potem prosto tu – nad fiord.
Teraz czekamy na prom ja sobie siedzę przy Koźle, a Milikus łowi rybki…hihihihi, łowi… jak na razie to złowił dwie rozgwiazdy. Tyle z tego łowienia jest – zerwał z połowę przynęt…partactwo.
Z kościółka na druga stronę fiordu dostaliśmy się promem w towarzystwie 4 Polaków
Jutro Nǽrőyfjorden…

Dzień 16
Po śniadanku ruszyliśmy do portu zając kolejkę na prom, który miał nas zawieść do Gudvanger. Mieliśmy popłynąć Næröyfjorden, który został wpisany w tamtym roku na listę UNESCO.
Cena wywaliła nas z kapci – cos koło 69.5 z groszami. Nie pamiętam dokładnie coś koło 69.
Ale było pięknie – to najwęższy fiord, jakim płynęliśmy. Coś wspaniałego. Znowu widzieliśmy te dziwne wodne stwory.
Z Gudvanger przejechaliśmy do Flåm, a potem już na miejscu postanowiliśmy wybrać się na godzinną przejażdżkę w jedna stronę. Z Flåm do Myrdal – koleją Flåmbana. Pociąg zatrzymuje się w ciekawych miejscach, przy wodospadzie, serpentynach. Przy najwyższym wodospadzie coś a’la przedstawienie jakaś kobitka tańczyła na ruinach domu, przy dźwiękach muzyki wikingów – super. Potem znowu godzinka z Myrdal do Flåm i w drogę.
Wylądowaliśmy w Åurland na campingu przy rzece tuz obok autostrady J tak głośno jeździli

Dzień 17
Skończyła nam się Nutella, mnie książka. Kupiliśmy 3 norweskie browary, bo skończyły nam się nasze. To znak, że trzeba się zwijać…
Ostatnia noc w Norwegii…
Siedzę na polu w Øvre Åvdal. Milik gdzieś pomknął na swoim rumaku, a ja się opierdzielam.
Dziś z Åurland pojechaliśmy do Lærdals, nie tunelem, a górą. Ostatnia szansa na spotkanie renów…i co? To samo.
Potem wzdłuż Årdalsfol???? do Vetti – wsi z wielgachnym wodospadem Vettifossen. Największym w północnej Europie w wysokości 275 metrów (free fall). Ta wycieczka miała trwać góra 15 minut, a zajęła nam chyba ponad 3 godziny. Bez picia, bez jedzenia – masakra.
Ale dotarliśmy – było ślicznie.
A potem w dół, na parking, gdzie szybko wmóciliśmy gołąbki, ja w wersji autorskiej z makaronem z zupki chińskiej J
I to już wszystko
Trzeba się żegnać. Choć pogoda chyba już tęskni i płacze za nami. Jutro jedziemy pomału w dół.
Zatrzymamy się gdzieś na campingu w Szwecji…
I tyle…
Troszkę żal…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz