piątek, 24 lipca 2009

Andenes


Wyświetl większą mapę


no jakos tak mniej więcej biegla traska - od początku do końca - caloc jakies 340 km

Piątek…chyba…Tak! Sprawdziłem jest 5 czerwca. Jesteśmy w Andenes, na samym końcu Vesteralen, pożegnalimy już Lofoty i przejechalimy cale wyspy - od poczatku do końca. Rodzice postanowili jednak obejrzeć wieloryby, choć i tak do końca, nie mają pewności, kto powinien płynąć, Mama, Tata, czy też cała nasza trójka. Ale to chyba jedyna okazja w całym naszym życiu by je zobaczyć, więc może popłyniemy wszyscy.
Do Andenes dojechaliśmy koło południa. W biurze organizującym safari po morzu http://www.whalesafari.no spędziliśmy z dwie godziny czekając na decyzję kapitana co do rejsu. Czas na decyzję spędziliśmy w muzeum wielorybów. Można tu poznać ich biologię, życie i zwyczaje. Jest tam też wielki kręgoslup wieloryba, który podobno kiedy wyplynąl tu na brzeg Tutaj na morzu, koło Andenes jest jedyne miejsce, w którym po krótkim godzinnym rejsie można spotkać wieloryba. To Bleik Canyon. W innych miejscach na ziemi trzeba wypłynąć o wiele dalej w morze żeby je zobaczyć. W pobliżu Andenes dno morskie bardzo się obniża tworząc taki jakby rów, na tyle głęboki by chciały tam pojawiać się wieloryby, w innych miejscach takie obniżenia dna zaczynają się dużo dalej.
Czasami podczas takiej podróży poza wielorybami można spotkać orki, delfiny i humbaki, ale bardzo rzadko. Najczęściej, jeśli wogóle to wieloryby. Czasami zdarza się, że na safari nie wypływa nikt, bo taka jest decyzja kapitana, czasami zdarza się ze mimo rejsu nikt wieloryba nie widzi, bo po prostu nie mają chyba ochoty na bliskie spotkania…wtedy może spróbować jeszcze raz…do skutku.
Z tego, co zrozumieliśmy płetwale błękitne i biełuchy żyją w zimniejszych rejonach, wolą głębszą i zimniejszą wodę, o ile taka może być
W morzu norweskim żyją jedynie samce wielorybów. Samice wraz z małymi żyją w morzach południowych. Maluchy rodzą się na półkuli południowej, mamy karmią je do 6 lat…potem 20-paroletnie samce ruszają na północ…płyną i jedzą, płyną i rosną. Tylko, bowiem najwięksi mają szansę na zdobycie fajnej samicy. W morzach północnych żyją jedynie samce, tylko one, bowiem są w stanie wygrać z ich jedynym naturalnym wrogiem – orkami. Samice, maluchy i młodzież wolą spokojniejsze południowe okolice.
Zdarza się, że wieloryby jedzą ogromne kałamarnice, których nigdy żywych nikt nie widział. Te największe okazy znajduje się czasami martwe w sieciach, to dowód, że w ogóle istnieją. Wieloryby zasysają je do środka, nie byłyby w stanie otworzyć tak szeroko buzi, bo jest względnie mała, ale zasysając dają rade połknąć pokarm.
Wieloryby mają dwoje oczy. Te do patrzenia, malutkie, bo bokach olbrzymiej głowy i drugie – w pysku – służące do echolokacji.
To wszystkie widomości pochodzą z muzeum, od Mamy, mam nadzieję, że dobrze zrozumiała. Części o kręgosłupie nie słuchała, bo płakałem…potem usnąłem i stąd tyle wieści.
Wieloryby żyją podobnie jak my 70-80 lat, ciąża trwa u nich około 16 miesięcy – Pan nie był pewien miał sprawdzić…oczywiście już nie sprawdził.
Ile jest wielorybów? Trudno policzyć tak rozproszoną populację.
W okolicach Andenes żyje zaprzyjaźniony z bazą wieloryb – Glenn – typ showmana, coś w stylu wujka Romoerena. Nie przeszkadzają mu poszukiwania ropy, czy gazu. Zawsze jest wyluzowany i zadowolony.
Wszystkie wieloryby kataloguje się tu, nadaje im imiona i numery – identyfikuje się je po płetwie ogonowej. Samce, kiedy dorastają często walczą z orkami…takie chłopaki jak nasze - waleczne i niebezpieczne, po tych walkach zostają im karby na płetwie i dzięki temu można je rozpoznawać. Glenn dodatkowo ma białą plamkę na boku.

Po wizycie w muzeum nasz przewodnik oświadczył nam, że dziś nie płyniemy, bo mielibyśmy małe szanse na zobaczenie wielorybów. Zbyt niespokojne jest dziś morze. Więc czekamy do jutra. Może jutro się uda. Zbiórka o 8.30. Może jutro będzie lepsza pogoda by je zobaczyć…zobaczymy czy się uda. Tyle opisów z muzeum
Na razie stoimy na ślicznym kampingu z widokiem na piaszczystą „adriatycką” plażę. Jesteśmy jedyni. Mamy nadzieję czmychnąć stąd niepostrzeżenie. Kaskę zbierają o 8.00., a nas już wtedy tu nie będzie. Rodzice się wykąpali, mnie to czeka dopiero przed snem, więc narazie biegam na brudasa.
Z godziny na godzinę plac nam się zapełnia. Stracił się widoczek, bo przysłoniły go przyczepy kampingowe. To piątek…chyba wszystkie norweskie rodziny z okolicy postanowiły spędzić weekend właśnie tu. Jest ich chyba z 30, najkrótsze mają z 8 metrów. Przed chwilą zapłaciliśmy za nocleg…cóż. 140 koronek
Teraz śpię, a Tatko pojechal pojeździć na rowerze. Naubieral się jak na biegun i pojechal. Pogoda śliczna, ale wieje niemiłosiernie. Mama pisze mój pamiętnik. A ja spię

wtorek, 21 lipca 2009

Kolejny dzień w Norwegii. Lofoty


Wyświetl większą mapę

4 czerwca
Dopłynęliśmy dzień wcześniej, ale nikomu w głowie nie były już żadne opisy…bo wszyscy cieszyliśmy się, że mamy stały ląd pod nogami.

Lofoty – przepięknie, ślicznie i cholernie wietrznie. Żeby chcieć tu żyć trzeba kochać takie życie. Nikt przypadkowy nie zniósłby życia tu. Jest strasznie surowo – chodzi mi o klimat. Mroźno, wietrznie, ostro. Co prawda na ulicach miasteczek, po których wczoraj jeździliśmy nie spotkaliśmy nikogo, ale ktoś z pewnością tu mieszka, bo przecież Lofoty zamieszkuje około 24,5 tysięcy mieszkańców zajmujących się głównie łowieniem ryb, ich przetwórstwem, rolnictwem - uprawą zbóż i ziemniaków, mleczarstwem oraz turystyką. Więc gdzieś są…bo miejsca do życia i ukrywania się przed nami też mają troszkę. Łączna powierzchnia tych połączonych mostami wysp zajmuje 1 227 km².

A co to są Lofoty w ogóle?
Lofoty to archipelag położony na Morzu Norweskim u północno-zachodnich wybrzeży Norwegii. Od stałego lądu oddzielony jest cieśniną Vestfjorden. Średnia temperatura w lipcu i sierpniu to jakieś 12°C – to dało się odczuć. Maksymalna wysokość wysp to 1161 m n.p.m., a tego to akurat nie mieliśmy szansy sprawdzić.

Na noc zatrzymaliśmy się niedaleko Leknes, w skalnej zatoczce, która osłoniła nas troszkę od wiatru, ale i tak bujało nami ostro. Nasze autko, mimo, że wysokie i duże, jest stosunkowo lekkie, więc wciąż czuliśmy wiatr dosłownie. Wiatr i mróz…Mama została ze mną w autku a Tatko poszedł na rekonesans okolicy. Znalazł suszarnie ryb…i porobił przepiękne zdjęcia.


Dziś rano, po śniadanku, ruszyliśmy dalej. Rano wyskoczyliśmy jeszcze tylko na spacerek po wiosce. Tatko był przewodnikiem. Wyszliśmy z autka…i…masakra jakaś. Śmierdziało strasznie. Oczywiście Mama wymyśliła, że to wina nocnego sikania koło autka…ale już po chwili znaleźliśmy prawdziwych winowajców – śmierdziuchów. Suszące się wszędzie na drewnianych stelażach ryby. Potworne śmierdziuchy. Ciekawe kto to je…powodzenia.


Jedziemy dalej. Pogoda śliczna, cudne słońce, tylko ten wiatr. Zatrzymaliśmy się na krótko przy piaszczystej plaży. Gdyby nie mroźny wiatr, można by pomyśleć, że to Chorwacja,…ale jednak nie, czapki i szaliki o tej porze roku i na takiej plaży – to tylko w Norwegii.

Teraz zmierzamy do fiordu wpisanego na listę UNESCO. Jedziemy przez norweską dolinę 5 stawów. Widoki identyczne, tylko asfaltowa droga i fiord.

Nusfjord pełen ślicznych czerwonych domków na palach położony jest w ślicznej zatoce. Nusfjord to najstarsza i najlepiej zachowana wioska rybacka w Norwegii.

Przed spacerem po wiosce zatrzymaliśmy się na chwilkę na piciu. Mama, jak to Mama, po chwili znalazła jakiś rozwalający się barak, który po wnikliwej analizie okazał się elektrownią z 1905 roku. U nas z całą pewnością przed barakiem stałaby budka z panem Kaziem, a pan Kazio kasowałby piątaka za wejście, a tu ani pana Kazia, ani budki, tylko historia, którą można dotknąć samemu, wiem, bo latałem po budynku dotykając wszystkie te śrubki i pokrętełka aż do momentu, w którym Tata nie oznajmił odwrotu.

Dziś droga idzie nam dość opornie. Zrobiliśmy jakieś 60 kilometrów w 4 godziny,…ale z drugiej strony grzechem byłoby nie zatrzymać się w tylu ślicznych miejscach.
W końcu usnąłem i po obiadku jedziemy dalej.
Śliczna pogoda, słonko.
Po drodze pozdrawiamy innych kierowców kamperów. Pozdrawiamy się jak kierowcy PKS-ów. Hihihihi
Tatko dzielnie prowadzi naszą furkę. To wielka krowa i trzeba mieć dużo siły.

niedziela, 19 lipca 2009

Wyścig



W sobotę mama pojechała do Ochab pojeździć na koniach. Po kilku minutach mięsnie przypomnialy sobie po co są i jazda na Bandziorze stala się przyjemnocią :-)
A dzis rodzice wybrali się na wycig rowerowy, mnie zostawili u dziadków na wsi a sami pojechali kibicowac wujkowi Maćkowi do Kielc. Reszte wiem z opowiesci, bo mnie tam nie bylo, ale tyle co wiem - opowiem.
Mistrzostwa Polski MTB CROSS COUNTRY to wyscig na rowerach podobnych do tych jakie maja Mama i Tata, ale rower Taty się nie umywa, a Mamy w klasyfikacji to wogóle nie istnieje...Zawodnicy jeździli w kólko w rejonie wzgórza „Grabina”, między kieleckimi wzgórzami Karczówka i Brusznia, na terenie dawnego wyrobiska wapieni. Pogoda...brakowalo tylko trzęsienia ziemi...nie no nie bylo najgorzej, ale ulalo się strasznie...chlopaki jeździli w blocie. Ekipa techniczna w osobach Tatko, wujek Szymek i nowy wujek Milosz no i oczywicie dziewczyna wyjka Maćka - Marcelina, musiala ostro pracować nad stanem technicznym rowerka...Mama cykala zdjęcia :-)
Wsród Pań - wygrala Maja...kto nie zna Mai? Nawet ja znam tą Panią...a Wujek cóż...no nie zawse można być wsród najlepszych...
Na pamiątkę mamy zdjęcia i autograf Mai...hihihi

czwartek, 16 lipca 2009

Rejs

3 czerwca



Wyświetl większą mapę

Przeplynęlimy jakies 107 kilometrów...nie wiem ile to jest w milach morskich.

Dotarliśmy do Bodo koło 10.00 rano. W porcie okazało się że prom na Lofoty mamy dopiero o 15.00, bo do 06 czerwca wciąż trwa tu w żegludze zima i kursy są tylko dwa - o 15.00 i o 18.00.
Cóż było robić…Mama posprzątała kabinę – to objawy tej choroby, którą według Taty Mama powinna leczyć. Ja sobie pospałem, a potem Tatko upiekł nam pyszne rybki na obiad. Nie wiemy co to za ryby, ale były pyszne. Nawet ja jadłem oblizując się co chwilkę. A wszystko to w kolejce na prom.
W końcu przed 15.00 wjechaliśmy na pokład – udało nam się, bo nie każdy wjechał. Niektórzy musieli czekać na prom o 18.00 – po prostu dla wszystkich nie starczyło miejsca. Prom na Lofoty nie jest tak duży, by mógł pomieścić tak dużą liczbę chętnych. W sumie dobrze, że do Bodo dotarliśmy koło 10.00…bo wjechaliśmy na prom jako jedni z pierwszych.
Jeszcze w kolejce poznaliśmy fajną parę jadącą busikiem – Polkę Anię i jej męża z Niemiec – No name oraz gościa z Austrii zmierzającego na Nordkapp na rowerze – też No name.
Z pomocą Ani rozmowa jakoś nam się kleiła…bo Mama z Tatą po niemiecku to nihuhu…aż do czasu gdy dopadła nas choroba morska, tzn choroba dopadła Mamę. Dopadła prawie połowę pasażerów…masakra. Jedynym ratunkiem był sen – na bujanie najlepsze spanie. Na szczęście mną zajął się Tatko, bo Mama nie miała dla mnie ani zdrowia, ani psychiki, ani siły, ani chęci. Maskaryczna godzina wyjęta z życiorysu. Bidna Mama. Cały rejs przeleżała na kanapie. Jedyna próba zmiany Taty zakończyła się powrotem do pozycji horyzontalnej. Ze mną było wszystko dobrze, małe dzieci chyba nie mają głowy do takich szaleństw. Kiedy na horyzoncie pojawił się ląd Mama odzyskała władzę nad własnym ciałem. Jednak podczas tych morskich lotów utwierdziła się w przekoaniu że wielorybów nie zobaczy – nie ma kobitka zdrowia na rejsy po morzu. Głupio byłoby wydać masę kasy i wyrzygać ją za burtę…albo przespać rejs. Trudno. Taki był plan że popłyniemy wszyscy w trójkę obejrzeć orki i wieloryby, ale w takim wypadku popłynie chyba sam Tatko, a ja z Mamą zostaniemy na twardym gruncie. Zobaczymy…na razie dopływamy na Lofoty…

sobota, 11 lipca 2009

WIRY 01.06-03.06

Zrobilismy przez te 3 dni jakies 265 kilometrów - dotarlismy do Norwegii...w końcu


Wyświetl większą mapę


1 czerwca
Arjeplog.
Dojechaliśmy koło 18.00 i zamiast jak Bóg przykazał odpocząć po takim dniu, to nie… ruszyliśmy na zwiedzania miasta położonego 1,5 kilometra dalej. Boże – durni rodzice, biedny Ja. Bodziak, bluzka, polar, 2 pary spodni, kurtka i czapka – wieczorny spacer po zimnicy. I jeszcze paradowanie z moim wózkiem jak z noszami przez leśne wrzosy i chaszcze…a to akurat był pomysł Taty żeby iść na skróty.

Tu jeszcze jest marzec…wokół wciąż leżą połacie śniegu, a nad ranem z kranu zwisają sople.…Masakra. Tu w Laponii wiosna dopiero się zaczyna. Na oddalonych szczytach wciąż leży śnieg, a bazie zaczynają tu dopiero kwitnąć.



Ranek ze słońcem jest jeszcze do wytrzymania, najgorzej było nocą. Mama ma świetny śpiworek…więc mogłaby w nim spać do rana, ale przebudziły ją moje skostniałe z zimna rączki. Matko, chyba nigdy nie byłem taki zimny, Mama bała się spojrzeć na moje rączki, bo była pewna, że mam odmrożenia. Masakrycznie zimno. Wciągnęła mnie w swój śpiwór, ogrzała te zmarznięte łapki na swoim brzuchu i spaliśmy dalej razem, aż do czasu, gdy z góry zszedł zmarznięty Tatko i popsuł nam spokojny sen. Dziś Tata wypróbowywał spanie nad szoferką…no, ale z powodu zimna wrócił do nas na dół. Rozpaliliśmy ogień na kuchence i w grzejniku i po jakimś czasie znowu zrobiło się bosko. Gdyby nie to, pomarlibyśmy z zimna. Dziś grzejnik w nocy obowiązkowo. Mamy z nim troszkę niepewności – czy da radę, czy nas ogrzeje i czy starczy nam gazu, jeśli będziemy się tu grzali,…ale chyba nie mamy wyjścia. Trzeba zaufać Panu od autka, który mówił, że starczy i grzać ostro, żebyśmy się nie pochorowali.

Arjeplog jest miejscowością leżącą na szlaku srebrnej drogi. To urokliwe miasteczko leżące między dwoma jeziorami – położenie czyni je urokliwym,…bo samo miasteczko – typowo skandynawskie…kilka małych sklepików, najczęściej zamkniętych, mały ruch, pustki na ulicach. Mimo, że Arjeplog to jedna z największych gmin w Szwecji, jest ona najrzadziej zaludniona. Na obszarze nieco większym od województwa śląskiego mieszka tylko... 3224 mieszkańców. Rok temu płacono 100 tys. koron dla rodziny za zamieszkanie w tym miejscu.
Po zimnym poranku śniadanko na campingowej kuchni. Świetne pole, super wyposażone, kuchnia, łazienka, pralnia, sauna i tylko my sami na tym wielkim terenie.
Zalaliśmy świeżą wodą zbiornik z wodą…dalej nie wiemy jak pozbyć się starej i dalej…ku wirom.

Jedziemy. Śpię w rajtkach, spodniach, bodziaku, bluzeczce, polarku i czapce, a nasze autko jedzie dalej. Jedziemy wśród lasów i jezior mijając wsie o nazwach, których nie ma na naszej mapie. Charakterystyczne czerwone domki z białymi okiennicami i ciemnymi dachami. A w oddali ośnieżone szczyty. Rodzice znaleźli taki swój wymarzony, parterowy, czerwony domek…może kiedyś uda im się w takim zamieszkać.

3 czerwca – imieniny dziadka Leszka

Noc spędziliśmy na parkingu pod znakiem „no camping”…olaliśmy sprawę i zostaliśmy na noc. Ten parking to takie miejsce do połowu ryb, można zatrzymać się na łowy, ale nie na noc,…ale skoro nie ma nocy  Kto mógłby nam udowodnić, że nie łowimy ryb? Że śpimy? Bo się zmęczyliśmy łowieniem i zbieramy siły na kolejne łowy. Wszystko można jakoś wytłumaczyć…Tata powiedział, że się nie ruszy, no i zostaliśmy na noc.


Wczoraj z Arjeplog dojechaliśmy tutaj, czyli do cieśniny łączącej Saltenfjord i Skjerstadfjord. Przyjechaliśmy tutaj żeby obejrzeć jeden z najsilniejszych na świecie prądów pływowych malstromów. Brzmi za poważnie, a po mojemu to po prostu ogromniaste wiry, takie, jakie robią się z wannie, jak wyjmiemy korek…tylko te tutaj są ogromne i jest ich bardzo dużo i robią się, co 6 godzin – 4 razy dziennie. Najpierw Tatko wymyślił, że wiry robią się tuż koło tego miejsca gdzie stoimy, ale kiedy zaczęły się robić już było wiadomo, że żeby zobaczyć kolejne musimy wdrapać się na wielki most w oddali, gdzie stać będziemy dokładnie nad wirami…no, ale to jutro, dziś podziwialiśmy wiry z brzegu. Wszystko to wygląda tak jakby z wody miały wynurzyć się łodzie podwodne, widać zarysy łodzi…i tylko łodzi nie widać, a potem robią się wiry, a na wodą kotłują się mewy…zawsze głodne i zawsze chętne na połów skołowanych w wirach ryb. Totalny bałagan w wodzie, jakby ktoś wyjął dziesiątki korków z wielkiej wanny. Wyczytaliśmy, że przez wąską cieśninę przelewają się masy wody, jakieś 3000 m3 na sekundę, z prędkością do 20 węzłów. Głębokość wirów dochodzi do 5 metrów, a średnica do 10…no to sobie teraz wyobraźcie.
To nie prawda, co piszą, że w okolicach cieśniny wszystkie parkingi są płatne, nie są i my jesteśmy na to najlepszym dowodem. Na parkingu obok sklepu, obok mostu można z powodzeniem zostawić autko, a w samym sklepie dostać dokładną roczną rozpiszę, o której godzinie, – co do minuty, będą robić się wiry. Jeśli ktoś by chciał wiedzieć to proszę ładnie mnie poprosić, a Mama załatwi resztę. Bo wiry nie są codziennie o tej samej porze, godziny ich występowania i nasilenie tego cuda zależą od fazy księżyca. A wiry tworzą się przez nietypowe ukształtowanie dna oraz pływy oceanu wdzierającego się w górę rzeki.

Jeszcze przed śniadankiem, a spaliśmy do 7.30 ruszyliśmy na most obejrzeć wiry. Wczoraj wieczorem, kiedy spałem rodzice poszli oglądać je przy brzegu. Wydały się im malutkie. Wprawdzie wrażenie, jakie robią jest duże, ale liczyli na wir jak w wannie, który wciągnie pół fiordu..żartuję, ale liczyli na więcej. Okazało się, że poranne wiry, które maiły nas powalić są takie same.


Wczoraj jeszcze przed spaniem polatałem po dworze, padało, więc kurtka przeciwdeszczowa obowiązkowo, Tatko próbował złowić nam jakieś jedzenie, ale się nie udało.

A dziś, kiedy pakowaliśmy się już do auta, ostatnie siku i zmiana pieluchy, nagle napatoczył się nam pewien Pan, którego nie mogliśmy wogóle zrozumieć. Jedynym wyrazem, który rozumieliśmy to był wyraz FISH. Zrozumieliśmy, że chodzi o wędkowanie, tylko nie wiedzieliśmy, co daje. Gość nie mówił po angielsku, ani po norwesku…w żadnym innym języku nie rozumiemy. Mama wymyśliła, że gość chce naszą wędkę, albo błystkę, albo woblera, a to Tata zorientował się, że chodzi o to, że on ma dużo ryb i chce nam je dać. Ten Francuz, bo pan okazał się być Francuzem złowił 10 ryb i najzwyczajniej w świecie chciał się z nami nimi podzielić. Mogliśmy wziąć ile chcemy. Tak, więc ruszyliśmy za nim nad brzeg i już po chwili Tatko obierał rybki na obiadek a Mama pogadała sobie z żoną pana wędkarza. Po angielsku na szczęście. Robiliśmy podobną trasę jak oni, kierowali się ku Lofotom, więc może jeszcze się spotkamy. W czasie rozmowy o wirach okazało się, że wiry, które widzieliśmy są mniejsze, bo są do wewnątrz fiordu. Kiedy woda z fiordu kieruje się ku morzu robią się większe. Ale czekać kolejne 6 godzin na kolejne wiry, aby potwierdzić teorię tej Pani już nie mieliśmy czasu. Mama powiedziała tej Pani, że kiedyś chcemy odwiedzić też Francję, ale to daleko. Pani powiedziała, że nie dalej niż do Norwegii…no i racja, ale siła uczucia do Skandynawii jest większa.
Wzięliśmy 4 rybki.

Teraz mamy piękne słonko, jedziemy do Bodo przeprawić się promem na Lofoty. Tatko śpiewa ze mną Maleńczuka.

wtorek, 7 lipca 2009

Zaczynamy...29.05-01.06

Dobra, trzeba by jakos zacząć...no bo ile można czekać...
Przez te 4 dni udalo nam się przejechać jakies 1600 km, nie licząc mil morskich, których jest jakie 500km.


Wyświetl większą mapę

A więc zaczynamy...dawno, dawno temu....hihihi

Jedziemy dalej. Za nami Laxön i pierwsza noc w naszym domku na kołach. Noc na dziko. Mama mówi, że gdybym tylko nie budził się w nocy i spał do 9.00 byłoby idealnie, a tak…pobudka o 6.30.
Teraz jest 8.45 a my mamy za sobą śniadanie i spacer, strasznie szybko nam to tu idzie. Teraz jedziemy nad morze.
A wczoraj…Wielki rejs. Przeprawa promem to była boska decyzja. Nadrobiliśmy straszny kawał drogi. Patrząc na mapę jesteśmy powyżej Hardangerviddy…czyli coraz bliżej Lofotów. Prawie 20 godzin rejsu, ale nigdy nie pokonalibyśmy tego dystansu tak szybko. Tzn. ja bym może pokonał…ale Mama mówi, że nie…

Byłem królem promu, strasznie mi się podobało. Tylu ludzi w jednym miejscu, tyle kolorów, krzeseł, korytarzy, schodów i drzwi, w które, podczas nieuwagi rodziców się włazi. Wlazłem do samego kapitana - na pamiątkę dostałem kolorowe kredki. Tak często pojawiałem się w jego pokoju, że się chłop zlitował, hihihi, z resztą po co mu kredki? Było bosko, nigdy w zycu jeszcze nie widziałem tyle nowości na raz.

Droga z domku jakoś nam poszła, po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w karczmie gdzie poznałem nowego kolegę – wypchanego barana – przytulankom nie było końca. A potem przed wypłynięciem szaleństwo na pokładzie i piątki z pasażerami, fajowo było.



Zapomniałbym o najlepszym – boskiej zabawie w kulkach, cudna rzecz. Kiepsko się chodzi, ale bawi bosko.






Potem noc w kajucie z Mamą na wąskim łóżku, za wąskim, ale daliśmy radę. A potem już tylko zielona Skandynawia. Powitała nas Szwecja i Nynäshamn. Strasznie zielony i ładny kraj…


Laxön to była taka mała wioska – Mama mówi, że taki ośrodek pracy twórczej…cokolwiek to znaczy. Śliczne czerwone domki z białymi okiennicami nad jeziorkiem w lesie. Ślicznie było – dużo biegania.

Teraz śpię, Mama pisze, a Tata prowadzi nasz PKS. Naszą białą ciężarówę…opanowaliśmy wszystko poza pozbywaniem się zużytej wody…jakoś musimy to wymyślić.

Kolejny przystanek za nami. Dziś już drugi tego dnia. Zatrzymujemy się na tyle często bym nie odczuł drogi, na tylko jednak krótko żeby posuwać się jakoś do przodu. Czasu mamy nie za dużo, a drogi kawałek przed nami. Pierwszy postój to wizyta nad jeziorkiem. Rodzice pili kawkę, potem wszyscy bawiliśmy się nad jeziorem. To było moje pierwsze takie bliskie spotkanie z wodą, to było również pierwsze bliskie spotkanie z wodą mojej pieluchy. Zamoczyło ją z drugiej strony, hihihi Zakochałem się w wodzie. Bosy, brudny z płaczem wróciłem do auta, bosy bo latałem po wodzie, brudny – bo utytłałem się cały w piachu, a z płaczem – no bo jak oni mnie mogli z tej wody takiego zakochanego wziąć?


Drugi postój to obiadek. Mama kupiła sobie breloczek z reniferem – jak ktoś ma takie zboczenie to cóż poradzić. A na obiad - kluski z mięsem i sosem przyprawione solidną porcją zabawy z wodą…efekt – mokre nogi, spodnie, skarpetki i buty. Wszystko suszy się teraz wokoło, a ja śpię, a my jedziemy dalej wzdłuż Zatoki Botnickiej.



Wieczór nad Zatoką Botnicką – muzyka, tańce, tyrolki. Troszkę wiało od morza, ale kaptur i czapka pomogły – było sympatycznie. Tatko tańczył ze mną do piosenek Maleńczuka, Mama pozjeżdżała na linie, a potem wszyscy szaleliśmy w piachu.

Rano mieliśmy troszkę kłopotów z alarmem. Zachowaliśmy się jak buraki. 6.00 rano a my budzimy całe pole namiotowe. Wył i wył i wył i nie umieliśmy go wyłączyć. Przepraszamy już nie będziemy. Pojechaliśmy sobie i już nie wrócimy.

Przegięcie z tym dniem. Tylko 2 krótkie postoje po godzince a reszta w trasie ku Arjeplog w Laponii. Droga czasem lepsza, czasem brak, czasem szuter, czasem wypasiona autostrada, ale fakt faktem – przejechaliśmy za dużo. Biedny jestem…nie mieliśmy wyjścia, ale i tak byłem biedny i dzielny. Ale za to po raz pierwszy w życiu widzieliśmy chodzące po drogach stadka reniferów. Pierwsze 3 stada przespałem, na ostatnie zareagowałem gromkim OOOOOOOOOO. Boskie stworki…ciekawe czy w pewnym momencie przestaną robić na mnie wrażenie.


ciąg dalszy...będzie :-)