piątek, 28 sierpnia 2009

Z wizytą u imiennika

11 czerwiec


Wyświetl większą mapę

Za nami jakie 300 kilometrów.

Za nami kolejna noc, pierwsza bez grzania. Już nie pamiętam, kiedy nie grzaliśmy. Noc spędziliśmy nad rzeką z rezerwą wody. Tzn. u nas w kamperze rezerwa – bida straszna. Kawka na mineralnej. Nie ma gdzie zatankować świeżej wody, mijamy tylko stacje a na każdej susza.

Rovaniemi – dotarliśmy do Świętego Mikołaj. Jakby to było gdybym nie miał mieć zdjęcia ze swoim wielkim imiennikiem. Więc dotarliśmy!!!!

Komercja straszna wkoło i nawet dla Mamy – tej, która lubi prezenty i duperele to wszystko było za dużo. Ale jeśli przysłoni się rzeczywistość dziecięcymi marzeniami to jest nawet milutko. W biurze Św. Mikołaja obejrzelismy jego siedzibę, w której przyjmuje codziennie, przynajmniej tak głosi szyld przed wejściem oraz obejrzeliśmy wielki mechanizm sterujący tempem obrotu ziemi.

Mikołaj musi objechać świat bardzo szybko i dlatego ma ten mechanizm i to on decyduje jak szybko kręci się świat…cała naukowa teoria to bujda. Dlatego pewnie czasem wszystko strasznie się dłuży…albo czas biegnie jak szalony. Oni tam tym sterują, a potem zwala się na fizykę.

Potem obowiązkowa fotka ze Świętym. Był pod wrażeniem moich oczu, ale kto nie jest…każdy mi tłumaczy, jakie są wielkie…Fotka – nawet Tatko dał się przekonać i w drogę.
Wysłaliśmy jeszcze kilka kartek w świat, oblecieliśmy obejście i heja…

Ponownie przekroczyliśmy koło podbiegunowe – a podobno przekroczenie tej linii odbiera rok w liczbie lat. My zrobiliśmy to już 2 razy, więc Mama i Tata mają 29 i 30lat, a mnie nie ma…cisza i błogi spokój… Terefere!!!!

15.30
Mama ma dziś dziwne wrażenie, że mamy 13, a nie 14 dzień wyprawy. No, bo jak można nazwać to, co się dzieje?
Mnie wbiła się drzazga w łapkę, potem pomalutku, pomalutku zaczęło nam brakować paliwa. Jechaliśmy dalej pełni nadziei na stację i nic. Dziesiątki kilometrów, a w baku coraz mniej. No i pod ostatnią górkę wjechaliśmy na oparach. Ale na szczęście tuż za nią była stacja…bezobsługowa!!! Jak tu zatankować nie znając ani słowa? Na chłopski rozum!
Na początku, na próbę poszło 10 euro. Jeśli by nam to zjadło bez efektów, nie byłoby tak strasznie szkoda. Ale spoko – ropka się nalała. Ale autko odmówiło współpracy. Zero, przekręcaliśmy kluczyk, ale smok tylko pobuczał. Dolaliśmy, więc za kolejne 50 euro i dalej nic. Po prostu wjechaliśmy na stację nie mając już w ogóle paliwa w baku.…Siłą woli chyba. Przekręcaliśmy kluczyk chyba z 10 razy i nic i nic za każdym razem. Mama zaczęła chodzić wkoło szukając jakiegoś numeru z pomocą drogową. Aż w końcu Tatko wpadł na pomysł by rozbujać nasz wehikuł, żeby ropka doszła tam gdzie trzeba i w końcu…odpaliliśmy. Tata z radości tak przegazował furkę, że się popłakałem ze strachu, ale udało się – jedziemy dalej.
Tym razem na kolejną stację żeby nabrać wody i to nam się akurat udało. Zalaliśmy wprawdzie pół parkingu, ale co tam.
Szczęśliwi wyruszyliśmy do sklepu po chlebek.
Wracamy i…
- Patrz, co się stało!!!
- O kurcze pieczone – czy jakoś tak, ale nie pamiętam jak to było, coś z kurą…
Klapa od bagażnika na dachu…poszła. Cholera wie gdzie i kiedy. Klapa poszła w świat. Kurcze…ciekawe ile będziemy musieli oddać kaski? Może uda się kupić sama klapę…no masakra. I nagle…
- Gdzie jest korek od wody????
Poszedł zaraz za klapą? Mama poleciała biegiem z powrotem na stację gdzie braliśmy wodę i nic. Chciała zapytać panią ze stacji i gościa w warsztacie czy nie widzieli czarnego krążka, ale nikt tu nie mówi po angielsku – jakaś masakra. Ale na szczęście Tatko znalazł go koło auta, …więc tylko klapę mamy w plecy. Bo drzazgę tez już wyjęliśmy. Troszkę płaczu było, bo poszczypało, ale jakoś poszło, Mama pochuchała, Tatko pocałował i luzik. Wcale tak bardzo nie szczypało, ale musiałem przyaktorzyć. Tylko ta klapa…

piątek, 14 sierpnia 2009

Żegnamy koniec świata


Wyświetl większą mapę

Nie pamiętam dokladnej trasy...w koncu dzieciak jestem...no ale szlo jako tak. mniej więcej - czyli jakies 480km.


9 czerwca
Mama od wczoraj biega z kapustą – jest ciutek lepiej.
O 12.30 mamy wyjechać za Tatą, który o 11.20 Pojechał na rowerze w stronę środka Europy.Hihihi Teraz śpię, a Mama ma jeszcze wysłać kartki, …więc nie wiem jak to będzie, czy się wyrobimy. No, bo ja śpię, a jak się obudzę to trzeba mnie ubrać i jeszcze dojść ze mną do muzeum, gdzie są skrzynki…a to nie jest najłatwiejsza operacja.

Morze jest takie spokojne…cisza i spokój. W nocy cisze mąciły jedynie szumy grzejników w kamperach. Wszyscy się grzali na maksa, bo zimno było strasznie.

Rano, po śniadanku poszliśmy jeszcze na spacerek obejrzeć te wielkie medale, pozwiedzać tą pustkę i pogapić się na morze Barentsa. Te medale stoją tuz obok pięknej dużej Pani – całość tworzy pomnik Dzieci Ziemi. Rzeźba ma symbolizować pokój, nadzieję, przyjaźń, szczęście, współpracę i jedność wszystkich kontynentów świata. Poszczególne części pomnika zaprojektowało siedmioro dzieciaków z różnych krajów świata i wszystkich kontynentów.

Dobra budzimy się pomału, bo w końcu nie zdążymy wyjechać o czasie i Tata będzie zły.

Jazda szła nam opornie, Tatko się troszkę na nas zezłościł. Naczekał się na nas i zmarzł, no, ale Mama tą krową tak sprytnie nie umie, jak Tatko, więc jechaliśmy jak krową po bagnach, a pod górki to już w ogóle jakaś pomyłka – Mama się bała, że zjedziemy w dół, więc w sumie Tatko nie powinien być zły, tylko powinien się cieszyć, że dojechaliśmy.

Noc spędzamy nad jeziorkiem, na poboczu drogi. Poza nami stoi tu tylko jeszcze jeden kamper. Do jeziorka dojść nie można, bo otoczone kratami. Jakaś pomyłka…w ogóle jest tu już mało norwesko, a jakoś tak fińsko…

Kolejny dzień
Musimy zacząć nastawiać zegarek, bo śpi się nam tu bardzo dobrze, aż za dobrze i dziś wstaliśmy po 8.00 :-OOOOOOOOOOO. Dziś żegnamy Norwegię i śmigamy już po Finlandii.

Strasznie pada.

Jest cieplej – to chyba, dlatego, że środek lądu i do morza daleko. Dziś spałem już bez rajtek, a po parkingu latałem już w samej bluzce, bez kurtki i czapki, Mama tez pożegnała polarowe spodnie…w końcu!!!! Przecież to lato jest!!!!

Masa tu reniferów, ale bliżej miast. Dosłownie pasą się na chodnikach. Im dalej od miast tym ich mniej i widać duże stada jedynie w oddali. W miastach pasą się obok domów i spacerują spokojnie. Pełno ich jak wróbli. Śmieszny widok, kiedy tak mija się je spacerujące po chodnikach jak bezpańskie psy.

Nic nie rozumiemy z tutejszych napisów. No może „open”, „souvenir” i “sauna”. Czeski film. I o ile w Norwegii Mama, jako tako coś rozumiała i potrafiła nam o tym opowiedzieć, to tu nie potrafi nawet przeczytać tych dłuższych wyrazów, a jeśli już jej się to uda to nie wiadomo czy robi to dobrze.

Kuracja kapuściana przynosi poprawę. Cóż czasami nie ma nic lepszego niż medycyna ludowa – szamańsko-ogrodnicza.

Kiedy mijamy nawet małe wioski dokoła nich kręcą się renifery. Widać te fińskie wolą trzymać się bliżej ludzi, bo potem dalej już ich nie ma. Norweskie to outsiderzy.

wtorek, 11 sierpnia 2009

koniec świata

7 czerwca
Dziś rano znowu prom – z Andenes do Gryllefiordu. Mapa na googlach nie pokazuje trasy promem, więc nie wiem ile to będzie mil…Dookoła, przez Harstad gdzie mieszka ciocia Zosia to by było 370 km.

Po dopłynięciu, już na trasie natknęliśmy się na niebiańską plażę – żywcem wyjętą z katalogu plaż adriatyckich…to chyba wpływ prądu. Piaszczyste plaże i kamieniste pobocza…super.

Wciąż jedziemy. Mieliśmy krótki postój na obiadek, a ja na latanie. Na postoju zajrzeliśmy do sklepu Saamów. Cudnie, tyle rzeczy do dotykania, zabierania, przewracania. A w środku zupa z renifera gotująca się nad wielkim paleniskiem, kiełbaski z łosia i suszone łososie. Zupka pyrkała sobie powolutku przy dźwiękach etnicznej muzyki…coś chyba jak nasz rosół – też potrzebuje ciepełka i czasu. My lubimy renifery, więc nie skorzystaliśmy z zaproszenia.

Teraz posuwamy się, jako tako na północ, mniej więcej w linii prostej.

Śpię tu rano dość długo, najczęściej rodzice muszą budzić mnie sami, bo ja bym spał i spał. Ciekawe czy to wpływ tego, że śpimy razem, czy może tego, że jest chłodniej…ale przecież grzejemy się na całego…chyba jednak bliskość rodziców i mleczka.

Na noc zatrzymaliśmy się nad brzegiem fiordu…po jakiś 3 godzinkach zaczęło znikać nam morze. Tzn. uzmysłowiliśmy sobie to, że znika jak już zniknęło. Samego momentu znikania nikt nie zauważył. Bo to było cichutko, cichutko…






8 czerwca

Wyświetl większą mapę

Mapka przedstawia trasę z Gryllefiordu aż na Nordkapp – nie mam pewności czy właśnie taką traską jechaliśmy, ale chodzi mnie więcej o dystans – wychodzi jakieś 690 km.

Jedziemy dalej, gnamy za stadem renów. Jedziemy w stronę fiordu, który łączy się z lodowcem. Albo może to lodowiec łączy się z fiordem…na razie mieliśmy postój w opuszczonej wiosce Saamów… tzn. nikt pewności nie ma, co to było, ale taka historia lepiej brzmi…takie małe chatynki pokryte trawą, bez drzwi i z rozwalonymi piecykami w środku…

Dotarliśmy do tego fiordu, ale podejść pod sam lodowiec nie podeszliśmy, żeby tam dotrzeć potrzebowalibyśmy 1,5-2 godzin w jedną stronę. Przy tej pogodzie – mżawka i ze mną to mogło się nie udać. Zrobiliśmy sobie, więc tylko krótki spacer nad fiord, wzdłuż wody, parę fotek i dalej w drogę. Tatko miał wprawdzie ochotę lecieć sam, ale go nie puściliśmy.
Wszędzie mamy za mało czasu.

Wieczorami stajemy na nocleg, Mama mnie usypia, a Tatko nadrabia rowerowe zaległości. Tata jeździ jak zawsze, tylko, że w czapce, dwóch parach spodni, kurtkach. Zimno tu, i wieczorami, kiedy on idzie pojeździć, to ja wolę posiedzieć w cieple. I mimo że wziąłem swój fotelik na rower to jeszcze ani razu nigdzie się razem nie wybraliśmy. Zimno i wiatry jakieś...
Nocami jest bardzo zimno. Śpię w piżamce, bluzie z polara, rajtkach i śpiworku. Najważniejsze, że jestem zdrowy.

Mama dorobiła się za to zapalenia piersi. Nie możliwe, że przez zastój, bo piję jak szalony, tak sobie myślę, że to przez tego kopniaka, jakim ją poczęstowałem przy przewijaniu. Na razie boli, Mama jedzie teraz z zimnym okładem. Oby jej to przeszło.

Alta. Zakupy w markecie - główka kapusty - wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi, ja jestem bardzo wtajemniczony. Oby pomogło...

W Alcie obejrzeliśmy ryty. 1,5 godzinny spacer nad brzegiem fiordu – po morzu rytów. Hihihi…coś w stylu Roros. Taka sama ciekawa atrakcja... Było minęło. Rysunki naskalne fajne, ale spodziewaliśmy się czegoś, co nas powali, a nas nie powaliło. Było za to wesoło, bo ja nie umiem ładnie chodzić po wyznaczonych ścieżkach…mam to chyba po Tacie, więc wpadałem wciąż w jakieś krzaki.
Co do rytów…ciekawe skąd ludkowie żyjący jakieś 6,2 tysiąca lat temu tyle wiedzieli o życiu?? Nawet renifery są w ciąży…niesamowite. Znalezisko to od 1985 jest wpisane na listę światowego dziedzictwa ludzkości.


A potem prosto z Alty – tutaj na koniec Europy.

Nordkapp.


Jest ślicznie, taka cisza i przestrzeń wokoło. Płaskowyż kończący się urwiskiem i tyle…koniec świata. Przepiękne klify. Równina usiana kamieniami, ani jednego drzewka czy krzaczka. Nic. Tylko skały i kamienie i stada reniferów.

Najpierw skasowali nas za wjazd tunelem na wyspę, potem już na sam Nordkapp. Po przejechaniu bramek za cenę 215 od osoby możemy spędzić tu 48 godzin. Tylko, co tu można tak długo robić?

Troszkę moim mondrości – przylądek północny, na którym dziś będę spał, to koniec świata leżący w Norwegii, w gminie Nordkapp, w prowincji Finnmark, na wyspie Magerøya. To właśnie za wjazd na tą wyspę musieliśmy zapłacić. Żeby było śmieszniej –Nordkapp nie jest końcem świata…nie jest nawet najdalej wysuniętym na północ punktem Europy. Najdalej na północ wysunięty jest inny przylądek – Knivskjellodden – leży on na tej samej wyspie tylko jakieś 4 km dalej. A wysunięty jest o około 1200 metrów bardziej na północ niż Nordkapp. Niemniej jednak jest on niższy, a przez to pewnie mniej atrakcyjny.
A jeśli weźmiemy pod uwagę, że oba przylądki lezą na wyspie, to gdzie jest najdalej wysunięty kawałek lądu stałego? Kto wie?

Wieczorkiem zrobiliśmy mały spacerek po parkingu. Wśród kamperów. Całą wyprawa na siku trwa z 10 minut, bo z parkingu trzeba pobiec do budynku na skraju klifu – tylko tam są kibelki.
Obowiązkowa sesja z globusem i przestrzenią wokoło. Jejku, jaki ja szczęśliwy jestem…rodzice robią pięćdziesiąte zdjęcie, a ja zbieram pety…no, bo są nawet tu. Tylko kosza nie ma…zwiedziliśmy ten ogromny budynek – nazwijmy go muzeum…poznałem tam Trolla. Obejrzeliśmy też rzeźby, wielkie medale wykonane przez dzieci. A potem powtórka z rozrywki, ja z Mamą do łóżka, a Tatko na rower…i tyle z dnia na końcu świata.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Koncercik

żeby nie bylo że nie miałem wkladu w ten wieczór, po lewej jest Mama z moją pieluszką :-)...a koncówka to szaleństwo Taty, hihih

środa, 5 sierpnia 2009

koncert

Gdyby ktos szukal Mamy i Taty, to jutro będą na sektorze 5d, w rzędzie 9 na miejscu 9 i 10...mnie nie będzie, ja będę z Babcią Danusią. ...hihihii

niedziela, 2 sierpnia 2009

Wieloryby

6 czerwca
Tyle się dzieje, tyle do zrobienia, zobaczenia, że moment, kiedy śpię rodzice wykorzystują na czytanie, granie i pogaduchy, potem zasypiają. Nie mają czasu na pisanie pamiętnika. No, ale trzeba, bo tyle się zapomina.
A więc nadrabiamy zaległości
O 7 rano po pobudce (musieliśmy sobie nastawić budzik) i śniadanku ruszyliśmy do bazy wielorybów. Okazało się, że godzina 8.30 jest nieaktualna i coś a’la zbiórka zacznie się dopiero koło 11.00. Masakra – Mama z Tatą bali się, że znowu odwołają rejs i stracimy cały dzień. No, ale do 11.00 było jeszcze dużo czasu, ruszyliśmy, więc do centrum Andenes w poszukiwaniu chleba. Norweskie miasteczka zazwyczaj są bardzo ciche, ale jeśli doda się do tego weekend – czas, kiedy się wypoczywa, czas, kiedy nie otwiera się sklepów zostaje wymarłe miasteczko. Polska poszła chyba troszkę w złą stronę z tymi przemianami. U nas weekend to czas szaleństwa, zakupów i w praktyce braku odpoczynku, a dzieciaki takie jak ja, najczęściej spędzają czas na placach zabaw w hipermarketach, a obiadki je się na pasażu, hihihi Rodzice się zastanawiali czy u nas przyjęłaby się taka sytuacja, że weekend staje się czasem odpoczynku dla wszystkich. Ciekawe?
Znaleźliśmy piekarnię – jedyny otwarty sklepik. Kupiliśmy dwa chlebki za 15 zł. Przygnębieni widokiem małych, ale pysznie wyglądających muffinek za 8 zł ruszyliśmy powrotem. Ja odczułem to szczególnie tragicznie, hihih
Po powrocie do autka zjedliśmy kanapki z pasztetem – pękła pierwsza konserwa. Chlebek nam się rozsypał. Na drugi raz musimy kupować krojone, po nich od razu widać, że środek będzie trzymał się skórki. Obeschną może szybciej, ale będzie, co jeść. Norweski chlebek to jakaś porażka totalna.
Jakoś nam zleciało czekanie. Pospałem, rodzice pograli w scrablle i o 12.00 Kupiliśmy bilety na rejs. Płyniemy wszyscy!!!! Co ma być to będzie, a razem – jeden a wszystkich i wszyscy za jednego.
O 12.00 Mama wzięła tabletkę przeciw szaleństwu na morzu. Zauważyła je już wczoraj w muzeum – to utwierdziło ją, co do decyzji o rejsie. Z racji mleczka dla mnie wzięła pół, po połówce chyba nic mi nie będzie????
O 13.00 wypłynęłiśmy w morze. Rodzice myśleli, że popłyniemy jakąś fajną łajbą – małym promem…czy coś. Mama nawet spytała czy może mnie wziąć, bo sami nie wiedzielismy czy takie maluchy jak ja mogą w taki rejs poplynąć,czy na wszelki wypadek jest tam miejsce dla takiego malucha…Oczywiście, nie ma problemu. Tym bardziej utwierdzili się, że będzie to taka łódka gdzie nawet taki mały szkrab jak ja będzie czuł się dobrze…no, ale tego się nie spodziewali. Kuter…zwykły kuter, z dwoma pokładami i drewnianymi ławeczkami. No, ale jak się powiedziało „Aaaaaaaa” to nie wolno mówić „Eeeeeeeeeeee”.
Wypłynęliśmy. Nasz kuter śmigał po falach. Niektórzy już witali się z wielorybami, a ja na początku troszkę płakałem. Wszystko chyba przez kapok, który dostałem na wejściu. Taki mój los, że musze w kapoku…no to płynąłem, ale czułem się strasznie, nie mogłem sobie dotknął buzi rączką i stąd chyba ta złość. Spróbujcie siedzieć tyle czasu tak zapakowani.
Siedzieliśmy sobie wszyscy w trójeczkę na ławce, a na łajbie było nas w sumie z 50 osób. Z początku rozmawiało z tygrysem jakieś 10%, pod koniec rejsu z 10% nie doświadczyła tych rozmów. Mama z Tatą trzymali się dzielnie, ale Mama w ogóle nie wstawała, jak próbowała wstać zbliżał się tygrys, więc siedziała…i tylko rozglądała się na boki, a ja siedziałem cały czas u niej na kolanach. W końcu usnąłem. Małe dzieci podobno tak mają, nas to buja jak u Mamy w brzuszku.
Po godzinie rejsu, w odległości 11 mil morskich wyłączyliśmy silniki i zaczęliśmy nawoływać wieloryby – klikaniem – klik, klik, klik, klik. Po chwili pojawił się jeden – niesamowite uczucie. Widzieliśmy tylko jego grzbiet i to kawałeczek, ale i tak cudne uczucie. Był tak blisko. Potem zanurkował i pokazał płetwę ogonową. Tego momentu nie widziałem, bo Tatko kręcił filmik, a Mama ze mną trzymała się ławeczki, jedna ręka na mnie – druga na ławce, no i nie było jak wstać. Więc wieloryba widzieliśmy tylko oczyma wyobraźni.
Potem przypłynął drugi kaszalot, zanurkował bez pokazywania ogona i trzeci – tego widzimy już wszyscy. Kiedy pojawił się trzeci kaszalot Pan przewodnik wziął mnie na ręce, tak żeby Mama mogła spokojnie popatrzeć na wieloryba. Efekt był taki, że Tatko kręcił, Mama patrzyła to na mnie, to na wieloryba, a ja płakałem u Pana na rękach. Biedny Pan próbował mnie jakoś uspokoić niemieckim szeptem, o dziwo nic nie podziałało, ale chyba z tego powodu traumy jakiejś mieć nie będę. Chwila płaczu a wrażenia mamy – bezcenne.
Tak, więc widzieliśmy w sumie 3 wieloryby – kaszaloty. Orki się nie trafiły.
Byliśmy 11 mil morskich od brzegu, tam gdzie jest głębokość 700 metrów. Wiało około 9 metrów na sekundę. Jakość zdjęć nie jest najlepsza, ale liczą się emocje, jakie były...Na szczęście tylko emocje, bo połowa rejsu wisiała za burtą, hihihi. Straszna rzecz...zabulić tyle kaski za rejs i umierać na pokładzie...hihih i nic nie zobaczyć.
Strasznie wiało, ciężko mi się nawet oddychało. Takiemu małemu człowiekowi to często ciężko w dziwnych momentach. Na statku pół rejsu przespałem, ćwierć przepłakałem, a ćwierć wpatrzony w tłum na pokładzie pogapiłem się wokoło, dobrze ze jestem fajny chlopaszek, to się poznawałem ze wszystkimi po kolei i chyba mimo wszystko byłem grzeczny.
W trakcie rejsu poznaliśmy dwie studentki Martę i Zuzę - fajne kobitki ze Szczecina

Po jakiś trzech godzinkach wróciliśmy na ląd i z powrotem na pole namiotowe. Boskie uczucie czuć ziemię pod nogami. Żegluga morska to nie jest to, o czym śnimy nocami.

Pożegnaliśmy już Lofoty, te tereny są już inne niż nasze wysepki, o których marzyliśmy. Lofoty były piękne wyspiarskie ze swoimi magicznymi czerwonymi domkami na palach, a tu lasy wkoło i wybrzeże. Gdyby nie ostry wiatr i białe góry gdzieś daleko można by pomyśleć, że to Adriatyk...

Jutro kierujemy się na Nordkapp, nie wiem czy nam się uda, bo kilometrów sporo, a rodzice oszczędzają mnie i nie musze cały dzień siedzieć w foteliku samochodowym jak głupek, robią mi często postoje na kawkę i na zbieranie kamieni, co kocham nad życie...no, ale było nie było jeszcze kawał drogi przed nami.

Teraz ganiam z Tatą po polu, a Mama klika z dziadkiem Leszkiem
Jest 18.50 Wokół słonko jak o 11 rano, morze się skrzy, żyć nie umierać, pięknie jest wkoło, ślicznie i cudnie byle tak dalej, zmykamy pa,pa,pa