sobota, 25 kwietnia 2009

W między czasie...opowieści o bałkanach ciąg dalszy

-5-
Palenica jest wielkim rajem dla taterników i miłośników skałek. To wybrzeże, na którym jesteśmy dziś jest rajem dla Marcina. Całymi godzinami mógłby pływać z maska i gapić się w kolorowe rybki. Ceny owoców są zabójcze i pewnie wszystko tu jest takie drogie, ale 8 zł za kilogram to chyba z deka przesada. Za to gaz do Kozła 1,80 zł, nic tylko jeździć. Chciałam już uciec stąd jutro, ale obowiązkowo zaliczyć trzeba jeszcze Park Narodowy Krka. Oki, zaliczymy i heja.
-6-

No i zaliczyliśmy, chociaż tez nie do końca. Zaparkowaliśmy autko w Skradin, a potem po pary minutach nie orientacji, co ze sobą zrobić wpakowaliśmy dupska do autobusu, który zawiózł nas nad jeden z wodospadów. Rundka drewnianymi kładkami wokół wodospadu podobna do wędrówki po Plitwickich Jeziorach. Potem obowiązkowo kramiki z duperelami, większe, mniejsze stoiska figi, oleje i inne cuda. I koniec. Tzn. koniec dla nas, bo oczywiście za 100 kun od łebka można się przepłynąć nad najbliższe wyspy, pozwiedzać klasztory i inne wodospady. Cóż. Na tarczy postanowiliśmy na własną rękę poszukać swoich własnych ciekawostek, mimo iż pan przewodnik mówił „they are not interesting. We will see.” No i zobaczyliśmy. Po dwugodzinnej wędrówce Kozłem wokół ostrzelanych podziurawionych i pustych domów z napisami „ubij Srba”, kontroli drogi byleby z niej nie zboczyć- bo tablice z trupią czachą i napisem „miny” (no comments) wróciliśmy pokornie do domku. Chociaż nie, zahaczyliśmy o Betinę, w której zjedliśmy obiadek i wypiliśmy kolejną kawę w stylu espresso pippci. Cóż z nałogiem nie da się walczyć, a już z pewnością nie z takim, który rozwala głowę przy każdym kroku. Trzeba się pogodzić – jesteśmy uzależnieni. Lepsza kofeina niż kokaina…w sumie…
Potem obowiązkowo – podwodny świat i moje nowe hobby- wymuszanie na Marcinie połowów muszelek. Nie umiem nurkować, więc wskazuję mu palcem i jest ok. Poza tym moje próby zdobycia muszli kończą się próbą ewakuacji śmierdzącego właściciela owej muszli- nogą do przodu, moim obrzydzeniem i lotem jednonogiego z powrotem ku morzu.
Teraz jest 19.30 I albo się już przyzwyczaiłam albo cykady dały sobie na wstrzymanie. Chyba jednak poszły spać. Marcin na rowerze, a ja mam czytać przewodnik…jeszcze się taki wędrowiec nie urodził, żebym chciała czytać jego przewodniki. Chociaż nie, zwracam honor panu Cejrowskiemu. Z tym wyjątkiem, że w strony, które opisuje nie pojedziemy,…chociaż kto wie.
Dzień siódmy
Jutro piątek, tygodnia koniec i początek. A skoro dziś czwartek…to jesteśmy w Czarnogórze i dzisiejszą noc spędzimy w Kotorze u babci węgierki ( nie mylić ze śliwką węgierką ). Nasza babcia od 46 lat mieszka właśnie tu w Kotorze, mimo, że urodziła się na Węgrzech. Jej syn – inżynier architekt, córka – profesor muzyki, czwórka wnucząt, jeden pies – Lucky – jeszcze troszkę a zapraszałaby nas na rodzinne przyjęcia.

Gaduła straszna, ale miła jest bardzo. Na dober dan poczęstowała nas kawusią…z odtrucia znowu nici. A jak tu dotarliśmy? Szkoda gadać. 350 kilometrów, 8 godzin – masakra, zero przystanków, zero stacji z gazem, jałowce wielkie jak topole i ból w krzyżu.
Od Muteru, z którego wyjechaliśmy koło 8.30 nie udało nam się trafić na żadną stację z gazem, więc albo do tej pory mieliśmy tyle szczęścia, albo teraz po porostu pecha. Ale tuz za granicą LPG jak ta lala, tyle, że za €, a nie za chorwackie Dutki, które teraz to my sobie możemy wsadzić.
Droga koszmarna, wprawdzie na początku pięknie prowadziła nas autostrada, ale tuż za Splitem zawinęła kciuka i pokazała nam figę. Dalej – męka pańska. Krajobrazy śliczne, ale zakrętów o jakieś 450 za dużo. Na szczęście dojechaliśmy!!
Kotor – miasto kotów.
Po degustacji babcinej parzuchy rzuciliśmy się w te pledy na twierdzę kotorską św. Iwana. Z zewnątrz niby wielkie chińskie mury zataczają koło na skale rozpoczynając swą wędrówkę w porcie. Po przekroczeniu bramy morskiej otworzył się przed nami zupełnie inny świat. Dziesiątki domków, kamienic, setki kościołów, krzyży, wąziutkich uliczek… i kotów – masa kotów wijących się dosłownie wszędzie, a i trawa, grass, marihuana, zioło dosłownie. Po kilkudziesięciu minutach wędrówek wśród kotorskiej starówki sami już nie wiedzieliśmy czy szaleńczy śmiech, który nas ogarniał, to zmęczenie, czy zgubny wpływ biernego palenia.
Obiadek zjedliśmy na jednym z malutkich ryneczków. Jak zwykle bardzo dobry, chociaż ryżu z Betiny nikt nie pobije.
A potem dalsza wędrówka wśród alejek twierdzy, dzieciaków biegających z nunczako – cholera wie jak się to pisze, upalonego 70-letniego hippisa i sznurów prania przewieszonego tuż nad głowami. Dziesiątki sklepików, knajpek, restauracji, otoczone murem, którego budowa trwała ponad 1000 lat…Sam Sosnowiec ma ich niewiele ponad 100, a oni te mury budowali ponad 1000 lat.
Tyle na dziś, reszta jutro.
Czarnogórcy…ich południowy charakter nieco mnie drażni. Zbyt krzyczący, niedopieszczeni mężczyźni. Zdecydowanie bliżsi mi spokojni Norwegowie – do czasu kąpieli w suchym basenie:-)
Ktoś napisał, że gdyby Kotor nie był taki ciepły, mógłby udawać Norwegię, może coś w tym jest. Położony wśród wchodzących do morza wzgórz po troszku wygląda jak otoczony fiordami. Po troszku. I tylko tu.

Cała reszta bez zmian – śliczne wybrzeża i ubogie reszty kraju, czy to tu, czy w Chorwacji. Chociaż w Chorwacji gołym okiem widać historię – puste, zawalone, podziurawione domy. Tutaj chyba jednak za wcześnie na ocenę, przecież wciąż jesteśmy na wybrzeżu. Zatoka Kotorska otoczona ślicznymi wzgórzami, reszta kraju wciąż przed nami.
Dzień ósmy
Tydzień za nami. Marcin na rowerze, a ja mam dość. Jest 15.30, a od 3.45h szwędam się po Kotorze i albo za duże słońce (miało padać) albo zmęczenie, ale wygonił mnie ze starego miasta zapach siuśków. Może dzięki kotom nie ma tu szczurów, ale zapachy są masakryczne.
Rano po śniadanku poszliśmy zdobywać twierdzę towarzystwie Lucky’ego. Dobry pies, szedł z nami cała drogę, spędził z nami na wędrówce około 4 godzin. 4 godziny włóczęgi po sypiącej się twierdzy. Te zniszczenia to wynik trzęsienia ziemi z 1979 roku.
Droga na sam szczyt zajęła nam około 0,5 godzinki z przerwami na krótkie nóżki Lucky, ego. Przystał do naszej bandy, więc trzeba było o niego dbać.
W połowie drogi na szczyt jest zamknięty żelazną bramą, na szczęście kratowaną, Kościół Matki Bożej od Zdrowia.
Na necie, jeszcze przed wyjazdem przeczytałam, że Czarnogórcy byli najdłużej, ze wszystkich narodów w Europie narodem plemiennym. Podział ten był aktualny az do II wojny światowej. Dziś podobno każdy czarnogórzec wie dokładnie wszystko na temat historii swojego plemienia i faktycznie, nasza babcia śliwka, mimo, ze węgierka ma w domu rozrysowane ogromne drzewo genealogiczne plemienia męża…chyba. Setki imion i tylko szkoda, że dat brak.
Kolejny dzionek za nami. Marcin zdobył swój własny Mount Everest. Jutro mnie i Kozła też to czeka …zobaczymy. Obiadokolacja znowu w tej samej knajpce. Marcin sobie zamówił spaghetti z owocami morza-bllleee, pewnie szybko nie zamówi nowego, podobnie jak lodów – oni ich tu nie nakładają na gałki, ale na łopaty. Pyszotki straszliwie dobre, a tak dużo, że szkoda gadać.
-9-
Budva
Legenda głosi, że nazwa miasta wzięła się z miłości rzeźbiarza i bogatej panny. Mezalians nie wpłynął za dobrze na ich miłość. Zginęli w falach morza i jako jedno budu dva. Stąd nazwa. Opuściliśmy radosną babcię, Luckiego, wpisaliśmy się jej do zeszyciku na pamiątkę okazało się, że był u niej Leszek Marek…hi,hi. Świat jest mały. Po porannej kawce zaserwowanej prze babcię ruszyliśmy w kierunku Lovcen i mauzoleum jednego z władców tego kraju. Droga, która zajęła nam około 35km i około godziny nie pokonała wczoraj Marcina. Dotarł na sam szczyt po jakiś 3 godzinach walki ze sobą. Psychika jest najważniejsza.
Na szczycie w restauracji mieści się mały sklepik z pierdułkami i małe muzeum. Po drodze do Cetyni zjeżdżając ze wzgórza zahaczyliśmy o całkiem sympatycznego pana i jego samochodowy kramik-poczęstował nas wędzoną baraniną i sprzedał za 6 euro pół kg sera, przepysznego sera, owczego, którym teraz do kompletu z Podgoricko Bijelo się opychamy.
W Cetyni w strasznie dziwacznym mieście zwiedziliśmy Monastyr Cetyński, o nim zaraz. Czemu dziwne? Zero znaków, drogowskazów, free style. Do normalnych rzeczy należy tam parkowanie na przejściach dla pieszych, szwędanie się bez celu środkiem ulicy, czy najlepsze przybijanie piątki ze znajomym na środku skrzyżowania i trąbienie zarazem. Blokada ruchu- nie ważne- KABARET.
Monastyr śliczny, strasznie klimatyczny. Osoby nie za kompletnie ubrane mogły sobie pożyczyć sukienki przewiązywane w pasie. I tak wszystkie babeczki maszerowały owinięte obrusami. Za to w środku… brak słów by to opisać, zdobienia ścian, ikony, złocenia i modlący się wierni. Setki znaków krzyża i dziesiątki pocałunków w relikwie i ziemię pod nimi. Straszliwie wylewny sposób okazywania wiary, ale jednak cisza i skupienie. Za 50 centów można było kupić świeczkę i zapalić ją w intencji żywych i zmarłych, a za 7 euro krzyżyk, na który się połasiliśmy, ale cena nas pokonała, bo miał z 4 centymetry. Dalej przed nami była już tylko Budva. Strasznie głośne miasto, które wygoniło nas na kwaterkę koło Św. Stefana. Cena standardowa. Jakiś kamping jak na środku Modrzejewskiej nie wydał nam się mądrym rozwiązaniem, a tak mamy ciszę spokój, winko i serek. Po obiadku zaserwowanym przez mistrza kuchni ruszyliśmy w kierunku kościółka na wzgórzu. Do kościółka nie dotarliśmy, zwiedziliśmy jednak monastyr połaziliśmy troszkę po cmentarzu i opitoliliśmy kilka drzew z granatami. One tu rosną jak nasze mirabelki- bez właściciela, obwieszone owocami, podobnie jak winogron i mandarynki. Nie mam pojęcia, co z tych granatów będzie, bo są zaledwie lekko różowe, ale co tam.
-10-
Z granatów nici-bielutkie pestki okryte kwaśnym sokiem. Tyle na temat. Jest koło 13.00. Marcin śpi w tym półmroku. Nie umiemy otworzyć okiennic i światło wpada do nas jedynie przez otwarte drzwi balkonowe. Tylko tyle dzisiaj mamy. Pada od rana, a raczej od nocy, zbudził nas w nocy początek burzy, a deszcz leje teraz cały czas. Chmury zaczepiły się na otaczających zatokę górach. I nie ma szans na poprawę pogody-zero szans- przynajmniej dziś. Przynajmniej w tej godzinie. Oby, chociaż pod wieczór się przejaśniło, oby…
Deszcz płynie strumieniami ulicami, w dół szerokimi strumieniami. Zero szans na zakupy, zero szans na owocki…
Zastanawiam się, czy czasem nie jest tu tak, że jeśli świeci słońce to długo, mocno i pali liście, a jeśli zaczyna padać to wody zalewają ulicę tygodniami…?Hmm? Czas rodzenia, czas umierania, czas słońca… i czas ulew. Zaczynam pomału wierzyć w tą myśl.
Podczas deszczu dzieci się nudzą i Marcin też. Sceny z odpędzaniem złych duchów z kawusi to ewidentnie efekt zbyt długiego przebywania w zamkniętym pomieszczeniu. I tak mi się podczas tych jego szamańskich tańców połączonych z polewaniem wrzątkiem dywanu wymyśliło – nigdy nie zaglądajcie pod dywany w pokojach kwater – nigdy, i pod obrysy też nie.

Właśnie siedzimy przed TV i oglądamy przedstawienie a’la Gealforce Dance. Wróciliśmy z Budvy. Wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu, po tym jak przestało padać. I co? Nic, nie podobało mi się. Centrum zbyt centralne, a stare miasto zbyt gwarne. Gdzie mu tam do Kotoru. Łaska Boska, że znaleźliśmy pokoik właśnie pod Budvom. Metropolie nie dla nas. Poszwędalismy się po Starym Mieście, po plaży…w poszukiwaniu muszelek. Przespacerowaliśmy się wzdłuż morza i fiuuuuu do Becici.
Właśnie wyczytałam, że obok monasteru, w którym byliśmy wczoraj bije źródełko pachnące brzoskwiniami…
Marcin mówi, że Budva jest ubogim krewnym Kotoru – ot i samo sedno.
Tyle na dziś, zwijamy się pomału, a jutro koniec Czarnogóry, ten najbardziej wschodni…oby była pogoda.

wtorek, 14 kwietnia 2009

święta święta...


Mama obiecala, więc zdjęcie naszej magnolii musi być...takie kwiatki ma :-) wszystkich jest 13.
A swieta..bylimy na wsi...na mojej wsi - w Zaborzu. W sobotę pojechalimy powięcić taki koszyk kolorowy z jedzeniem :-) do kociólka w Lesniowie.
http://www.lesniow.pl/
Pobiegalem po parku, wypilem wodę z cudownego źródelka. Nie wiadomo czy cudowne faktycznie jest, ale ja na swiecie jestem...więc co musi w tym być, hihihi Tata kazal - Mama pila :-)

Potem bylimy w pustelni w Czatachowie - magicznym miejscu otoczonym wysokim kamiennym murem. Co jest za murem nie wie nikt, wiadomo tylko że mieszkają tam pustelnicy. Trzeba duzo odwagi żeby tak żyć...w ciszy, w samotnosci.
Pustelnię wzniesiono na przelomie XX i XXI wieku. Pustelnicy osiedlili się tam w 1992 roku.
Bylismy z Mamą w wymurowanym z kamienia jurajskiego kosciele, pospacerowalismy wzdlóż kamiennego plotu, pozerkalismy sobie za niego...niewiele widać. Domki pustelników są male, mają strome dachy i prycze w ksztalcie trumien - tego nie widzialem, ale Mama tak mówi. Widzialem brata w szarym habicie, przepasanym szerokim skórzanym pasem. To dobrzy bracia...ludzie ich lubią, żyją z nimi w zgodzie, umieją sluchać...a dzis nie wielu to potrafi....
A potem wrócilimy do domu :-)
A tu nasze zdjęcia

środa, 8 kwietnia 2009

Wiosna

No i mamy wiosnę...
Nasza magnolia posadzona w 2005 roku, w roku kiedy rodzice wprowadzili się do naszego domku, zakwitla. Ma 13 pączków. Jak rozkwitnie pelną piersią to mama wklei tu zdjęcie...nie będzie pewnie tak jak we Wroclawiu, gdzie magnolie rosly piękne i ogromne, ale zawsze to cos. dobra i ta trzynastka.

magnolia kwitnie, trawa posiana, a tulipany rozkwitną chyba na moje urodzinki...będzie cudnie...

A na razie spię...a mama odnalazla w zakamarach swoich książek taki wiersz Andrzeja Bursy

"Jeżeli nam się uda to co żesmy zamierzyli
i wszystkie slońca które wyhodowalismy w doniczkach
naszych kameralnych rozmów
i zasciankowych umyslów
rozswietlą szeroki widnokrąg
i nie będziemy musieli mówić że jestemy geniuszami

bo inni powiedzą to za nas
i aureole
tęczowe aureole
...ech szkoda gadać
Panowie jeżeli się uda
To zalejemy się jak jasna cholera..."

hihihih uda się, uda

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Mamy pierwszy patronat medialny!!!!!

Wyniki



Tatko zająl 257 miejsce na 551 osób które ukończyly bieg. Dobiegl w 1:46 minut...ledwo żywy. 15 osób zdyskwalifikowano.
Dostalismy medal i jestesmy razem z Mamą bardzo dumni z Taty - jak na pierwszy taki bieg - byl dzielny i boski :-) Czlowiek nie wie dopóki się nie zdarzy...Tatko nie wiedzial jak to jest dopóki nie przebiegl..teraz jest bogatszy.
Buziaki dla wujka Jarka i Maćka za doping!!!!!



A sobota minęla mi z dziadkami na dzialce - polazilem z dziadkiem Leszkiem po sąsiednich dzialkach i zwinelismy sąsiadowi pilkę :-) moją nową milosc - pilkę musialem oddac, ale chwila z nią - bezcenna

piątek, 3 kwietnia 2009

Kamper

Mamy kampera!!!
Mama tak mówi i tata, wiec mamy czy jechac. Wybralismy bialego kampera. hihihi - bo ja sie nie znam na parametrach, dla mnie jest biały. Dwa lata temu rodzice zwiedzili częsc Norwegi Peugeotem 106, malym, srebrnym Koziolkiem...no ale teraz nie pomiescilibysmy sie we trojke, a teraz bedzie nam wygodnie, tzn mnie bedzie wygodnie.



Dzis bylem z Mamą na placu zabaw, to byla rekompensata za ostatnie dwa dni...zmyla mi się z zycia, mowi ze byla na szkoleniu...sam bylem z Tatą - boskie dwa męskie dni...wiecie - męskie wieczory..te sprawy
Dzis mama wrocila...udaje ze jej nie poznaje...niech ma!!!
No ale bylismy na spacerze...uwielbiam psiaki, wszystkie...duże, male...pokochalem też pilki...ale nie mam swojej i tak latam od jednej do drugiej, a każdą i tak ktos zabiera. Mama mi obiecala że kupimy pilke...

W niedzielę wielki dzien dla Taty - start w pólmaratonie w Dąbrowie Górniczej. W momencie kiedy sie tata zapisywal bylo już kolo 700 startujacych...ja bym chcial zeby byl w pierwszej 50...zobaczymy...jedziemy z mama na trase biegu i bedziemy tacie kibicowac...niech ma chlopak wsparcie

Zmiana drogi...ale planów nie zmieniamy


Wyświetl większą mapę

Troszkę zmieniamy trasę, zaczynamy od tyłu :-) Mielimy zacząć od Litwy, Łotwy Finlandii, potem mielismy ruszyć na Nordkapp i Lofoty itd...ale postanowilismy zacząć od Gdańska. Przeprawić się promem do Sztokholmu, a stamtąd ruszyć na Lofoty, Nordkapp itd...w ten sposób zapanujemy na czasem i jesli będziemy go mieli jeszcze sporo, to zobaczymy m.in. Tallin i Rygę - miasta które mielismy po prostu minąć. Priorytetem wciąż pozostają Nordkapp i cudne Lofoty...